Łączna liczba wyświetleń

piątek, 21 stycznia 2011

ZNÓW NA FALI

Na całe szczęście w Nowej Zelandii pogoda zmienia się naprawdę szybko i po wczorajszej ulewie i wichurze przywitało nas dziś rano piękne słońce i delikatny wiaterek. Wedle internetu na obu wyspach miało być dziś pięknie, więc na początek postanowiliśmy rozejrzeć się po Tauranga, a dopiero później ruszać w drogę - w końcu nie musieliśmy już uciekać przed deszczem :) Miasteczko jest bardzo turystyczne, mnóstwo kramów z pamiątkami, kafejek z pysznym jedzeniem i pól kempingowych. Nad samą wodą wyrasta wielka, wielka góra Mount Manganui, na którą można sie wspiąć, albo dla tych bardziej leniwych - można ją sobie całą obejść dookoła, na którą to opcję się zdecydowaliśmy i nie pożałowaliśmy. Po drodze co chwilę spotykaliśmy coś wartego uwagi, a to nadmorskie ptaki, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, a które niewiele sobie robiły z naszej obecności, a to drzewa z fikuśnie powyginanym gałęziami, które ledwo przepuszczały światło, a to skalisty kawałek wybrzeża, o który fale rozbryzgiwały się na wysokość kilku metrów. Ponieważ wszystko chcieliśmy obfotografować, spacer zajął nam sporo czasu, ale kiedy już się dowlekliśmy do końca pętli, trafiliśmy na plażę, której nie widać przy początku trasy. A tam fale na całego, surfingowcy szaleją, na plaży muszelki we wszystkich egzotycznych kształtach - ladies and gentlemen, welcome to Pacifica :D




Tak nam się spodobało, że rozważaliśmy przez chwilę, czy by nie zostać w Tauranga na jeszcze jedną noc, ale tyle jest jeszcze miejsc do zobaczenia przed wyjazdem na południową wyspę...ruszyliśmy więc w głąb półwyspu Coromandel, na Hot Water Beach – plażę, gdzie głęboko pod ziemią, są bardzo gorące kamienie pochodzenia wulkanicznego, które ogrzewają źródła wody, dając tym samym darmowe Spa nad oceanem [iGnac: ktoś tylko musi to Spa wykopać w ziemi ].
Jedyny problem, to żeby przyjechać tam w czasie odpływu, bo inaczej woda przykrywa wszystkie źródła i nie ma tam czego szukać. Oczywiście, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, przypływ właśnie osiągnął swój punkt kulminacyjny, więc przespacerowaliśmy się tylko po plaży i pooglądaliśmy wyczyny surfingowców. Było już późne popołudnie, trzeba nam się więc było zainteresować kwestią noclegu – pogoda piękna, ani chmurki na niebie, więc kemping wydawał się oczywistym wyborem. Gorzej było tylko z jego znalezieniem. Gps podawał nam namiary na jakieś hotele i motele, jeździliśmy więc krętymi dróżkami, aż znaleźliśmy bardzo miłe pole namiotowe, na którym urzędowało starsze urocze małżeństwo Kiwusów w roli managerów. Mieli tak silny akcent nowozelandzki, że ledwo rozumieliśmy, co do nas mówią, ale koniec końców udało im się nam nawet wytłumaczyć jak dojechać do lokalnego sklepu po szybkie zakupy na kolację. Byli nawet na tyle mili, że zadzwonili tam zapytać, o której zamykają żebyśmy nie jeździli na darmo. A na koniec powiedzieli, żebyśmy się nie spieszyli ze zwijaniem nazajutrz, bo i tak nie ma dużo ludzi, więc możemy zostać ile chcemy. Byliśmy tak ucieszeni, że prawie od razu zdecydowaliśmy, że zostaniemy tam na dwie noce – na Coromandel jest mnóstwo miejsc do zobaczenia, a po co szukać kolejnego kempingu, skoro to może być nasza baza wypadowa. Cały czas piszę ‘tam’ i ‘to’, bo z tego wszystkiego nie bardzo wiemy jak nazywa się to miejsce…na znakach drogowych są tylko nazwy plaż i zatok oraz większych miasteczek, a nasz kemping leżał wlaśnie gdzieś pomiędzy nimi – ustalmy więc, że były to bezpośrednie okolice Flaxmill Bay, niedaleko zatoki Cooka i zatoki Mercury (do jednej Kapitan Cook przypłynął, kiedy po raz pierwszy przybył do Nowej Zelandii, a na drugiej obserwował przesilenie Merkurego – wszystko logiczne).

to właśnie nasz wspaniały kemping

a plaża to nasz cel :)

Tak czy inaczej, następnego dnia, po zaskakująco zimnej nocy, kiedy już zjedliśmy śniadanie i rozgrzaliśmy się w porannym słońcu, pojechaliśmy grzać się dalej – wedle rozpiski w kempingowej kuchni, do wczesnego popołudnia na Hot Water Beach miał być odpływ.
Plaża przedstawiała zabawny widok – wszędzie pusto, z wyjątkiem jednego, niewielkiego skrawka, gdzie tłumy ludzi z łopatami, kopią sobie mini baseniki w piachu. Za 5 dolarów można wypożyczyć łopatę, chłopcy więc udali się do wypożyczalni, a my z Ewą zaczęłyśmy rozgrzebywać piasek rękami –a co ;)

(wszyscy kopali, kopaliśmy więc i my :))

Trudno nam było uwierzyć, że w oceanie jest taka zimna woda, a dwa metry od brzegu ma być gorąca. Ale jednak była! I to jak gorąca, miejscami widać było, jak paruje. Nie wiem, jak ci ludzie to wytrzymują. My zachowaliśmy pewien umiar, mieszając sobie wodę gorącą z zimną z oceanu. Taplaliśmy się tak dłuższą chwilę, raz na czas wbiegając w zimne fale i wracając powrotem do ciepłej wody, a w tym czasie słoneczko sprawiło nas na malinowo, ale już brązowiejemy .
Następnym przystankiem było Cathedral Cove, mała zatoczka, gdzie kręcili fragmenty drugiej części filmu Opowieści z Narni. Zajechaliśmy na parking, z którego 40minutowym spacerem idzie się – jak zawsze w Nowej Zelandii – w górę i w dół, w prawo i w lewo, aż dociera się do celu. Pamiętacie, jak opisywaliśmy naszą niebiańską plażę w Karikari? Ona jednak wymięka przy Cathedral Cove. Bielutki piasek, woda tak krystaliczna, że nawet stojąc po pas, widać idealnie czubki palców, a fale…hm, wyszło na to, że nawet na końcu świata, mając przed sobą najwspanialsze widoki i największe atrakcje, w głębi serca pozostajemy dzieciakami – skakanie na falach rządzi. Fakt, że te fale były tak wielkie, że kiedy się załamywały, to tworzyły się w nich tunele powietrzne, nie mówiąc już o tym, że przykrywały nas w zupełności – tak czy inaczej, skakanie na falach rządzi:)



Zmęczeni słońcem i wodą, po drodze na kolację zahaczyliśmy dosłownie na chwilkę na Hahei Beach ( bo w przewodniku było napisane, że nie można jej ominąć – ale przy Cathedral Cove – nie ma szans), a potem nad zatokę Cooka, ale oczywiście przy naszym szczęściu, nie w to miejsce gdzie on przypłynął, tylko w jakieś zupełnie inne, gdzie spacerowała jakaś pani z pieskiem i niemiłosiernie wiało. W ogóle, po przeżyciach całego dnia, niewiele mogło zrobić na nas wrażenie.
To, co zrobiło na nas wrażenie, miało miejsce dopiero w nocy. Niespodziewanie odezwała się syrena. Taka dźwiękowa, nie ta pani, co mieszka w morzu. Ponieważ nie jesteśmy mocni w odczytywaniu sygnałów dźwiękowych nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje – wiał straszny wiatr, gdzieś w oddali słychać było jadące samochody, Ignac więc zasugerował, że może to alarm sygnalizujący nadejście tsunami – wszędzie po drodze widzieliśmy znaki ‘tsunami evacuation root’ więc z pewnością jest to rejon zagrożony. Nie muszę chyba mówić, że taka myśl przyprawiła mnie i Ewę o lekką palpitację (Kuba spał jak zabity – szczęściarz), a Ignaś jak gdyby nigdy nic ułożył się do spania, próbując jeszcze interpretować szum wiatru jako szum wody. Ha, ha. Na kempingu nikt się jakoś alarmem nie przejął, nikt nawet nie wyszedł z żadnego namiotu, ustaliliśmy więc, że dzień ostateczny chyba jeszcze nie nadszedł i próbowaliśmy zasnąć, choć nie było to łatwe, bo wiatr tak szarpał namiotem, że cały czas nam się wydawało, że odlecimy. [iGnac: dla jasności –zasugerowałem , że to może sygnał tsunami, ale wyszedłem z namiotu i sprawdziłem czy aby pozostali kempingowicze nie uciekają. Jak już Krysia zauważyła wszyscy spali, więc uznałem, że jest bezpiecznie ]
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że ktoś rozpalił na plaży ognisko, ktoś inny to zauważył, a że mocno wiało i groziło to pożarem, zaalarmowano straż pożarną i stąd syrena. Ale, jak powiedział miły pan manager kempingu, taki rodzaj sygnału faktycznie oznacza nadejście tsunami, pożar sygnalizuje się zazwyczaj inaczej i on sam był nieco skołowany. Wiec może to i lepiej, że nie umiemy odczytywać sygnałów dźwiękowych, bo byśmy niepotrzebnie umierali z nerwów.

A dziś cały dzień w drodze – dojechaliśmy do Taupo, malowniczego miasteczka turystycznego położonego nad jeziorem Taupo – jak zawsze, nazwy nieco skomplikowane w brzmieniu, ale logiczne . Jutro ruszamy już do Wellington.
Aha, no i last, but not least – pozdrawiamy, całujemy I ściskamy ukochane nasze Babcię Jankę i Babcię Stenię oraz Dziadzia Kazia, Jedynego i tez Ukochanego, z okazji ich świąt – dziś i jutro :-)
K&iG.

2 komentarze:

  1. fajne spodenki...też chcę takie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. dzieki za te energie, slonce, swiezosc i cuuudne widoki! jako ze zdycham od tygodnia - to naprawde mi robi dobrze i dziala leczniczo:)

    OdpowiedzUsuń