Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 maja 2011

NO TO JESTEŚMY!


Cztery starty, cztery lądowania, dwadzieścia sześć godzin w powietrzu, Brunei, Dubaj, Londyn i wreszcie - Balice. I Rodzina Nasza Kochana i Przyjaciele. Jeżeli na lotnisku nie byliśmy zbyt komunikatywni, to przepraszamy, ale jesteśmy trochę oszołomieni, jakby ktoś nas wyjął z jednego życia i wrzucił w inne - na innym końcu świata.


Chodzimy po domu i na nowo odkrywamy zapachy, dźwięki, widoki.
Otwieramy szafę (a nie walizkę! nieźle...), a tam równo poukładane ubrania - no, niby nasze, ale tak dawno ich nie widzieliśmy, że to jakby czyjaś inna szafa, jakbyśmy się mieli przebrać za kogoś innego.
Patrzymy na pudełka z bibelotami - co tam jest? Nie bardzo pamiętamy...
Zadzwoniło by się do kogoś, ale o tej porze? Nie, zaraz, pora jest dobra, nie trzeba już liczyć godzin, kombinować, czekać do poźna, albo zrywać się skoro świt :)
I wszystkie nowe, choć tak dobrze znane smaki - mleko do kawy, chleb na śniadanie - rozkosz dla podniebienia :)

Cała nasz podróż była najlepszym prezentem, jaki mogliśmy sobie sprawić - skrzynką z niespodziankami i przygodami. Nowa Zelandia rozpuściła nas swoimi widokami, nasyciliśmy oczy oceanem i plażami, wzgórzami i roślinami, a nosy zapachem powietrza - w każdym miejscu innym, ale tak niesamowicie czystym i świeżym, że nic nie może się z nim równać.
Wszyscy ludzie, których spotkaliśmy po drodze, okazali się być serdeczni i wyluzowani, uśmiechnięci i zadowoleni ze swojego życia. Właściwie to wcale się nie dziwimy, bo jak ktoś mieszka w takim pięknym otoczeniu i z taką dawką słońca na co dzień, to jak tu się nie cieszyć?
Mamy nadzieję, że przywieźliśmy ze sobą trochę tej radości i luzu - właśnie, luzu - przekonanie o tym, że nie ma się co tak przejmować rzeczami, bo z każdej sytuacji jest wyjście, trochę nas przesiąkło. Zwłaszcza, że żyjąc na takim odludziu, człowiek nabiera trochę innej perspektywy.
Nauczyliśmy się dużo o sobie z osobna i razem - wiemy już, że nie boimy się ciężkiej pracy i wiemy też, jakie proste i rozpuszczone życie prowadziliśmy w Polsce :) Odkryliśmy, że bez zaskakującej ilości rzeczy naprawdę da się żyć i nie jesteśmy jednak aż tak miastowi jak nam się wydawało :) Myślę, że przedślubny egzamin z bycia ze sobą czy jest dobrze, czy źle, zdany na piątkę :)
No i wreszcie - mieliśmy okazję przekonać się i doświadczyć, że prawdziwa przyjaźń to jest najlepsze, co może być - kiedy się jest daleko od domu, to Przyjaciele są Rodziną. Choć czasem można się nie zgadzać, albo działać sobie na nerwy, to wspólne wygłupy, rozmowy, ploteczki i wspieranie się nawzajem, przeżywanie wszystkich tych niesamowitych rzeczy razem - to było najlepsze, co nam się przytrafiło.
Dlatego Kochani Ewo i Kubo jeszcze raz, wielkie dzięki za wszystko, bez Was nasza podróż była by niepełna i na pewno nie tak ciekawa :)
Czekamy na Was z niecierpliwością!

Aha, do wszystkich naszych Znajomych w Krakowie - przepraszamy, że jeszcze nie dzwonimy i nie zapraszamy na kawkę/piwko, ale powrót do rzeczywistości mamy dość powolny - przestawienie się na czas lokalny idzie nam opornie - w dzień chodzimy ledwo przytomni, w nocy ciężko nam zasnąć - ale my się przestawimy!

PS iGnaca:
ale zawsze możecie do nas zadzwonić i próbować wyciągnąć nas na kawę :-)

Pozdrawiamy,
K&iG.

czwartek, 26 maja 2011

KOMU W DROGĘ, TEMU...

To miał być leniwy, spokojny i powolny dzień na pakowanie.
Ale wydarzenia potoczyły się zupełnie niespodziewanym torem i z naszego spokoju nici. Rano Ciocia Basia poczuła się źle, trzeba bylo wezwać pogotowie i spędziliśmy ponad pół dnia w szpitalu razem z Mateuszem przy Cioci. Na szczęście już wszystko lepiej, najprawdopodobniej jutro ją wypuszczą do domu - ale co się nadenerwowaliśmy, to nasze. W między czasie, rzutem na taśmę, udało nam się sprzedać naszą Toyotkę! Kupiła ją rodzina z RPA, małżeństwo, które ma trzy córeczki i takiego właśnie auta im trzeba. Ignac dzielnie załatwił wszystkie formalności, a nawet (na 10 minut przed zamknięciem banku) udało nam się wymienić dolary nowozelandzkie ze sprzedaży auta na dolary amerykańskie. Ufff...
Potem szybkie spotkanie z Anną, kolacja u Basi, jeszcze odwiedziny u Cioci w szpitalu i wreszcie koło 21.00 zaczęliśmy pakować walizki...Początkowy wynik - 6 kg nadbagażu (jeden kilogram kosztuje, bagatela, 90 dolarów!). Po licznych przepakowaniach, upychaniach i wsparciu ze strony Basi i Mateusza (wezmą nam część rzeczy, kiedy za miesiąc będą lecieć do Polski), uzyskaliśmy troszkę ponad 20 kg w każdej walizce. Raaaaaany...

Chcieliśmy, żeby ten wpis był bardziej podsumowujący nasz pobyt tutaj - wszystkie przemyślenia, doświadczenia i wspomnienia, ale w tym całym chaosie i zamieszaniu, będziemy to musieli zostawić na po powrocie. Choć i tak nie sądzimy, żeby dało się wszystko podsumować w jednym wpisie. Dlatego dziś podsumowujemy nasze pięć miesięcy jednym obrazkiem - będziemy wysilać mózgownice w samolocie :)



To all those who look through the photos on our blog, but can't get a thing what we're writing - we can't even express how happy we are to have met you all and what a great experience traveling through New Zealand was for us. Hope we will meet again one day - if not here, than perhaps in Poland or even somewhere else :)

Pozdrawiamy i trzymajcie kciuki za nas!

poniedziałek, 23 maja 2011

PLAN: TROPIKI - WYKONANY!


Nie chciałam zapeszać, ale z naszym wyjazdem na Rarotonga miałam związane trzy marzenia. Trochę naiwne i stereotypowe, ale moje wyobrażenie o gorących, zwrotnikowych wyspach było jasne: plaża z rosnącymi na niej palmami, wieczorna impreza na plaży z lokalną muzyką oraz drinki w skorupkach kokosa. Rzeczy, które widziałam tylko na filmach, i równie dobrze mogły należeć tylko i wyłącznie do filmowej licentia poetica - ale jednak nie! Wszystko się udało! :) czuję się, jakbyśmy z Ignacem na kilka dni zamieszkali w Raju Spełniających się Marzeń i skorzystali ze wszystkich danych nam możliwości :)
Wróciliśmy opaleni, objedzeni kokosami, omamieni kolorami i z rytmami wyspiarskich bębnów w uszach.
Meitaki Rarotonga!

plaża i palemki!

impreza przy plaży (więc prawie na plaży - muzyka na żywo - nie do zapomnienia!)

tropical smoothie :D

W Auckland przywitał na słoneczny dzień, więc pozostajemy w wakacyjnym nastroju :)

Pozdrawiamy!
K&iG.

P.S. Co z tym wulkanem na Islandii? Czy chmura pyłu zatrzyma nas jeszcze na chwilę w Kraju Długiej Białej Chmury?

sobota, 21 maja 2011

IGNAC ZDAŁ PRAWKO! :D




Okazuje się, że jeśli ktoś chce wypożyczyć motor, skuter, albo samochód na Wyspach Cooka, to musi zdać egzamin na tutejsze prawo jazdy. Kosztuje to 20 dolarów i trwa jakieś pół minuty [iGnac:nasz hotel organizuje egzamin praktyczny trzeba zrobić kółko na placu i gotowe :-) Teoria ogranicza się do przeczytania informacji na kartce A4 - nie wolno pić alkoholu i jeździć, ograniczenie prędkości do 50km/h chyba, że jeździ się bez kasku to wtedy 40, chyba że jest się w 'centrum głównej wioski' to 30km, należy ustąpić pierwszeństwa z prawej i tyle. Potem 10 minut w komisariacie wypełnia się druczek, robią zdjęcie i drukują na plastiku.] Ignac zdał śpiewająco i ruszyliśmy na przejażdżkę dokoła wyspy. To jest jakieś trzydzieści kilka kilometrów :) Zajęło nam to trzy godziny, bo co chwilę się zatrzymywaliśmy, a to na kawę w barze nad wodą, a to na plaży, zamoczyć nogi i porobić zdjęcia. Widoki wszędzie przepiękne!

tu jedliśmy lunch :)


środek wyspy


zatoka, z której 700 lat temu wypłynęły pierwsze łodzie do Nowej Zelandii


plaża :)

Po południu w hotelu był zorganizowany wyścig krabów, można było postawić dwa dolary na swojego zawodnika - niestety nasze typy przegrały z kretesem...


Ale za bardzo się tym nie przejęliśmy, bo przed nami był jeszcze punkt kulminacyjny dnia. Mieliśmy zarezerwowany stolik w absolutnie najwspanialszej restauracji na świecie. Znaleźliśmy ją przypadkiem (właściwie to Ignac znalazł), schowaną od drogi za innymi domami - za to na plaży, z widokiem na zachód słońca :) Można było siedzieć przy stoliku na werandzie, albo bezpośrednio na piasku i rozkoszować się widokami.

nasz stolik :)

zachód słońca - te dwa czarne punkciki przy fali to zbieracze ślimaków morskich - fale były wyższe od nich.

To było tak piękne, że aż nierzeczywiste :) A dodatkowo pyszne jedzenie, dobre wino, wyspiarska muzyka w tle - no ale w końcu bylo co świętować - nie codziennie człowiek zdaje egzamin na prawo jazdy na Wyspach Cooka :D

A teraz jeszcze zdjęcia Ignaca (bo tu tak pięknie, że potrzebna jest podwójna porcja zdjęć :)

W sobotę w miasteczku odbywa się targ - podobno rzecz nie do pominięcia na liście zwiedzacza, można tam skosztować lokalnej kuchni, kupić ręcznie robione instrumenty, zobaczyć tradycyjne stroje - bardzo jesteśmy ciekawi co to będzie :)

Pozdrawiamy z wysepki na środku Pacyfiku!
K&iG.

środa, 18 maja 2011


Wczoraj był wtorek w Nowej Zelandii. A dziś znowu jest wtorek - na Rarotonga. Lecąc cały czas na wschód, przekroczyliśmy linię zmiany daty, więc jesteśmy młodsi o jeden dzień :)
Ech, co tu pisać - wszystko tutaj jest niesamowite i wszystko nas zachwyca!
Począwszy od lotniska. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, uderzyła nas fala gorącego i wilgotnego powietrza. Od razu poczuliśmy się jak w tropikach :) Lotnisko na Raro jest malusieńkie - jeden drewniany budynek. Ale ma wszystko co potrzeba. Strefa bezcłowa - sprzedają tam tylko alkohol i papierosy, żadnych perfum, czekoladek, czy pamiątek bez podatku. Dwa stanowiska urzędników sprawdzających dokumenty - siedzą tam dwie panie o polinezyjskiej urodzie z egzotycznym kwiatem za uchem. Taśma z bagażami - przyszli wielcy panowie i własnoręcznie poprzerzucali na nią nasze walizki. To pierwsze lotnisko w moim życiu, gdzie nie trzeba było czekać na bagaż! Pewnie dlatego, że nasz samolot był malutki i był jedynym, który przyleciał, ale mimo wszystko :)
Na lotnisku stał starszy pan, który grał na ukulele i śpiewał polinezyjskie piosenki - na przywitanie przyjeżdżających :D


Co dalej? Po odprawie dostaliśmy naszyjniki z kwiatów - prawdziwych! Odurzający zapach :)

Po 4 godzinach lotu lekko zmęczeni, ale cieszyliśmy się jak dzieci.

 Z lotniska do hotelu jechaliśmy może 10 minut, a kiedy już się zameldowaliśmy (wedle lokalnego czasu dochodziła pierwsza w nocy), jeszcze przed pójściem spać, pognaliśmy z Ignacem na plażę, sprawdzić, czy te zapowiadane 27 stopni wody to aby nie jakaś bujda - bynajmniej! Woda była cieplutka, nad nami rozgwieżdżone niebo i księżyc prawie w pełni, załamujące się fale odbijały jego światło i dosłownie (jak w tych wszystkich ckliwych i żenujących książkach) srebrzyły się w jego blasku. I zarysy palm dokoła. I szum wiatru. Raaaaaaaaany! A to dopiero początek :)

Nasz hotel oferuje całe mnóstwo atrakcji przez cały dzień, więc rano po śniadaniu karmiliśmy ryby w oceanie, potem pouczyliśmy się trochę jak grać na lokalnych instrumentach, a jeszcze później pożyczyliśmy maski do nurkowania, żeby pooglądać ryby w rafie koralowej. Niesamowite wrażenie! Choć oczywiście Ignac się ze mnie podśmichiwał, bo ja nigdy wcześniej nie nurkowałam i wcale nie było mi tak łatwo wskoczyć ławicę ryb, które są wszędzie, a myśl, że któraś na mnie wpadnie swoim kolorowym, ale jednak obślizgłym ciałem, wcale nie była mi miła. A to tłumaczenie, że ja jestem dla nich jak wieloryb i raczej będą uciekać, niż na mnie wpadać - wieloryb?! Dzięki Ignaś, naprawdę... [iGnac: to miała być taka figura retoryczna.. że duża ryba i mała ryba - chciał człowiek dobrze a wyszło jak zawsze:-)]
Ale koniec końców, spędziliśmy ponad godzinę podziwiając podwodny świat i widzieliśmy różowe ryby, żółte ryby, ryby w paski i w kropki, długie i chude ryby, płaskie i szerokie ryby, ryby z filmu 'Gdzie jest Nemo?', no i wielkie granatowe i fioletowe rozgwiazdy :) Super! Szkoda, że nie dało się im robić zdjęć pod wodą...
Więc na koniec widoki tego, co dało się sfotografować:

plaża przed hotelem - patrzę w lewo


plaża przed hotelem patrzę w prawo

tropical breakfast :)

rybki, które przypłynęły na karmienie

kura i pisklaki - plączą się po ogrodzie

Kokoski :)

Dziś się aklimatyzujemy, wieczorem idziemy na pokaz tutejszych tańców, a jutro chcemy wynająć skuter i ruszyć na podbój wyspy!

Pozdrawiamy tropikalnie!
K&iG.

PS iGnaca
A teraz  jeszcze mamy dodatek ode mnie. Jest już prawie druga w nocy i Krysia zasnęła po długim dniu pełnym wrażeń i ryb dookoła niej.:-) Ja jeszcze na szybko przygotowałem kilka zdjęć, które chciałem również pokazać z dzisiejszego dnia.


Krysia przy pierwszym śniadaniu
Krysia przy drugim śniadaniu ;-)

Nasz basenik, daszki przy stolikach i ocean. Niestety kilka chmur na niebie..

 
I na koniec dzisiejszy pokaz tańców z rejonu Wysp Cooka! Bajka!




każdy kraj ma swojego Rudiego Szuberta ;-)

Żeby nie było.. Panowie też tańczyli ku uciesze Pań :-)




põ manea - czyli dobranoc :-)

wtorek, 17 maja 2011

sobota, 14 maja 2011

JESIEŃ W NOWEJ ZELANDII

Serwis blogowy się zawiesił i naprawiali go przez ostatnie dwa dni, więc nie mogłam dorzucić ostatniej porcji zdjęć z naszej podróży do Auckland. Skasowało też kilka komentarzy, więc do ich Autorów: to nie my narzuciliśmy cenzurę, tylko Blogger, chyba już ich nie odzyskamy.
Mam nadzieję, że już naprawili co trzeba, na dobre :)
A wracając do zaległości, to kiedy wyjechaliśmy już z Napier (pieknęgo miasteczka, które w 1931 roku doświadczyło potężnego trzęsienia ziemi i zostało odbudowane w stylu art deco - Ignac niedługo dorzuci zdjęcia), po drodze, zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na niewielkie jezioro otoczone jesiennymi drzewami. Oczywiście zjechaliśmy z trasy, żeby popodziwiać :)



...a dokoła leniwi turyści siedzą, jedzą lunch i podziwiają widoki :) Okazuje się, że w Nowej Zelandii jesień też może być piękna i złota. I kolorowa :) Przy tym słońcu, rzuciliśmy się na lody w najbliższej napotkanej wiosce (to jest taka standardowa rzecz - jaka mała by nie była każda mieścina, to mają tam sklep, gdzie można kupić gorące pie z mięsem i pyszne lody na gałki, firmy Tip Top :)

A w Auckland lato, chodzimy w krótkich spodenkach. Tutaj jest więcej palm niż drzew liściastych, więc tak bardzo nie widać kolorów jesieni, trawa zieloniutka jak nigdy, i pomyśleć że to tutejszy listopad :) Przenieśliśmy się na kilka dni do Anny, żeby z nią też pospędzać trochę czasu przed wylotem i większość czasu spędzamy na 'chillaxing', nadrabiając zaległości kulturalne - kino nowozelandzkie i wina nowozelandzkie. Z tych ostatnich, to próbujemy najbardziej pokręconych wersji - wczoraj na tapecie było imbirowe, a dziś kiwi fruit. A filmy i poważne ('Once were warriors'), i zabawne ('Sione's wedding). Lenistwo błogie :)
No i za trzy dni lecimy na Rarotonga! :D

Pozdrawiamy!
K&iG.

środa, 11 maja 2011

MIASTA I MIASTECZKA

Wracamy do kolejności wydarzeń i do naszej wizyty w Wellington, a właściwie jej końcówki. Nie bardzo mogliśmy zrozumieć co mieszkańcy stolicy widzą w tym mieście, bo za każdym razem kiedy tam byliśmy to lało, albo wiało, albo lało i wiało. Wellington jest położone na wzgórzach, więc każdy spacer oznacza wspinanie się i schodzenie po stromiźnie, co oczywiście może być bardzo przyjemne, ale nie przy takiej pogodzie...:/ Więc co takiego jest w tym Wellington, że ci, którzy tam mieszkają mówią 'tylko Welli, nie mógłbym mieszkać w żadnym innym mieście'?
Ostatniego dnia naszego pobytu wreszcie zaświeciło słońce, opadła mgła i mogliśmy podziwiać miasto w całej okazałości. I muszę powiedzieć, że rzeczywiście znaleźliśmy tam kilka miejsc, które bardzo nam się spodobały.





A kiedy wyjechaliśmy już ze stolicy, kierując się na północ, w stronę Napier, zatrzymaliśmy się w Pahiatua, niewielkiej mieścinie, z pozoru niczym nie różniącej się od innych nowozelandzkich wiosek. Okazuje się jednak, że w tym miejscu związała się historia Polaków i Nowej Zelandii. W 1944 roku do Wellington przypłynął statek z 733 polskimi dziećmi, których rodziny zginęły w czasie II wojny światowej, zarówno na polu walk, jak i w obozach pracy. I te dzieci przeniesiono właśnie do Pahiatua, do specjalnie stworzonego Obozu Polskich Dzieci, gdzie uczęszczały do polskiej szkoły i uczyły się języka. Większość tych dzieci, kiedy już dorosły, zdecydowały się zostać w nowej Zelandii na dobre.
Dziś po obozie właściwie już nie ma śladu, jest jedynie pomnik upamiętniający to miejsce i dwie tablice informacyjne - po polsku i po angielsku.





Mieliśmy przyjemność poznać panią Marysię, która była jedną spośród tych dzieci i teraz mieszka w Auckland - ale to juz na ustne opowieści jak wrócimy :)
A to już niedługo :)

Pozdrawiamy!
K&iG.