Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 października 2011

Buenos Aires przywitało nas słońcem

Wczoraj wróciliśmy do B.A. 3 tygodnie i ponad 5000 km przebytych. Wspaniałe miejsca, świetni ludzie, niezapomniane wrażenia. Zawsze mogłoby być dłużej i więcej. Ale mówimy sobie z Krysią już od pewnego czasu, że musimy sobie przecież coś zostawić na następny raz... :-)
To mała wizualizacja tego co przebyliśmy:

dzieki uprzejmości google maps ;-)
A po powrocie do Buenos Aires przywitała nas cała tutejsza nasza Rodzina - za co wszystkim bardzo dziękujemy! Dzisiejszy cały dzień spędziliśmy na rozmowach, śmiechach, żartach. Zdążyliśmy już  zjeść pyszności przygotowane przez Monikę, napić się dobrego wina zaproponowanego przez Wujka Jurka i wybawić się w klubie z Eli i znajomymi do białego rana. A przecież przyjechaliśmy w piątek rano.



 Za to wszystko serdecznie dziękujemy!

 A dziś (czyli w niedzielę) wybory w Argentynie. Ale to - mamy nadzieję będzie tematem osobnego wpisu. Aaa no i skoro dziś niedziela to będzie asado !
PozdrawiamY

K&iG.

środa, 19 października 2011

ACONCAGUA

Być może zorganizowana wycieczka z przewodnikiem to nie jest najlepszy sposób na poznanie jakiegoś miejsca, ale jak się nie ma za dużo czasu ani znajomości terenu, to czemu nie? No więc wybraliśmy się na wycieczkę do Parku Narodowego Aconcagua - pogoda była wspaniała (choć to nic niezwykłego, jako że Mendoza to jedna wielka pustynia i bardzo rzadko tu pada), a widoki jeszcze wspanialsze :)

Jeszcze troche zaspani - wycieczka zaczęła sie o 7 rano...




Po drodze - ośnieżone szczyty Andów
Puente del Inca - w tej rzeczce jest tyle różnych minerałów, że czego by do niej nie włożyć, po jakiejś godzinie pokrywa się takim kolorowym osadem :)
Puente del Inca - miasteczko

Jedyny zgrzyt to, że akurat ze wszystkich gór właśnie Aconcagua była zasłonięta wielgachną chmurą....ale tak po prawdzie, to gdzie nie popatrzyliśmy, widoki nas zachwycały, więc jakoś przełknęliśmy tego pecha. Szkoda o tyle, że góra ta ma 6962 m npm i jest najwyższym szczytem Andów i Ameryki Południowej.


Park Narodowy Aconcagua - Drużyna Pierścienia ;)
No i właśnie Aconcagua jest za tą dużą chmurą...

Park Narodowy Aconcagua

nie drażnić kaczek :P

Ale przynajmniej nie było pyłu wulkanicznego, który towarzyszył nam wczoraj, kiedy zwiedzaliśmy winnice. Dziś zaczął już opadać i znowu widać niebieskie niebo, za to samochody jakieś zakurzone.. Oczywiście oznacza to, że samoloty nie latają nad Argentyną, więc pospiesznie kupiliśmy dziś bilety na autokar do Buenos Aires. Do Buenos ruszamy w czwartek wieczorem.


A dziś się relaksujemy, bo wczoraj tak pozwiedzaliśmy winnice i tak podegustowaliśmy wina, że dziś ledwo wstaliśmy. Ale było super, jutro jedziemy jeszcze raz :)

 

Pozdrawiamy!
K&iG

niedziela, 16 października 2011

MENDOZA DA SIĘ LUBIĆ

Początki nie były łatwe. Na dworcu autobusowym zagadnął nas chłopaczek, pytając, czy nie potrzebujemy hostelu w centrum miasta. Ponieważ jest to tutaj dość popularna praktyka, takie naganianie, a że hostel płaci za taksówkę, z chęcią się zgodziliśmy. Wszystko super, tylko że nie wiem o jakim centrum mówił ten gość. Wylądowaliśmy w jakiejś podejrzanej dzielnicy, niedaleko parku, przez który po zmroku lepiej nie chodzić, w rodzinnym hostelu jakiegoś starszawego pana. Rodzinnym, bo chłopaczek naganiacz okazał się być jego starszym synem, a młodszy synek z ADHD ciągle kręcił się koło nas, zaglądając nam do talerzy i przez ramię w ekran komputera. Przez dwa dni nachodziliśmy się jak nie wiem co, próbując dojść gdziekolwiek, ze skutkiem różnym. Dodatkowo, w porównaniu z Saltą, Mendoza to biegun zimna, wiosna się tu dopiero zaczyna i zimny wiatr doprowadzał nas do szału. I kataru. No, nie byliśmy zachwyceni tym miastem.
Ale kiedy wreszcie doczołgaliśmy się do prawdziwego centrum (a chodzenie tu na piechotę to walka o przetrwanie przy każdym skrzyżowaniu, spróbowaliśmy więc taksówek, ale wtedy drżeliśmy o życie innych pieszych) i zobaczyliśmy bardziej ludzki hostel, przenieśliśmy się bez zastanawiania.
I nagle miasto zmieniło się w naszych oczach. (Przy okazji, dziś był pierwszy, naprawdę piękny, słoneczny dzień). Leniwa sobota, wszyscy przesiadują w kawiarenkach pod parasolami, w parku z głośników leci muzyka jakby z lat '50-to nie to samo miasto :) ale szybko wpasowaliśmy się w taki klimat, spacerując niespiesznie uliczkami, a to wstępując do muzeum, a to na lunch do kafejki, a to na lody (mmmm, argentyńskie lody...). Jednak Mendoza da się lubić :)











 


 






Jutro czeka na nas Aconcagua (wycieczka zorganizowana, nie wspinaczka - nie tym razem :P), a w poniedziałek wybieramy się do winnic w Maipu - można sobie tam wypożyczyć rowery i jeździć od winnicy do winnicy, degustować wino i jechać dalej - coraz bardziej wężykiem ;)

Pozdrawiamy!
K&iG

środa, 12 października 2011

WYCIECZKI CZĘŚĆ DRUGA - JUJUY

Nasz wstępny plan podróży obejmował kilka dni w Salcie i potem podróż na północ do prowincji Jujuy, gdzie można zobaczyć zachwycające krajobrazy. Salta sama w sobie urzekła nas jednak na tyle, że postanowiliśmy zmienić plany i pozostać tu dłużej i stąd wybrać się na dwudniową wycieczkę na północ. Udaliśmy się zatem do kilku agencji turystycznych i w jednej z nich wykupiliśmy wycieczkę. W tym momencie pod słowem 'my' kryje się aż 6 osób, naszych nowych znajomych z hostelu z Salty. Zgodnie z sugestiami wielu obeznanych osób postanowiliśmy przenocować w Purmamarca - malutkim miasteczku w prowincji Jujuy, malowniczo położonym u stóp Cerro de los Siete Colores - Góry Siedmiu Kolorów.
Dojechaliśmy na miejsce już po zmroku i mogliśmy się się przekonać na własnej skórze, że noc w górach, na wysokości ponad 2 km n.p.m. jest przeraźliwie zimna. I ciemna.

[iGnac: niesamowitym doświadczeniem tego dnia było droga ze szczytu 4117 m n.p.m do Purmamarca. Droga kręci się i wywija, przez pierwsze 13 km zjeżdża się do ok. 2600 m n.p.m - to robi niesamowite wrażenie, żeby w końcu zatrzymać się na około 2200 m n.p.m. Sprawia to też, że człowiekowi trochę brakuje tchu, czasami boli nieco głowa a wykonywanie spiesznych ruchów jest bardzo niewskazane.]


Poranek okazał się być dokładnie tym czego oczekiwaliśmy. W Purmamarca nocuje niewielu turystów, w ogóle mało kto tam mieszka. Koło 8 rano przyjeżdżają autokary z lokalnymi sprzedawcami, którzy rozkładają na placu swoje straganiki z czapkami, szalikami i swetrami z wełny lamy. Jakieś dwie godziny później przyjeżdżają zorganizowane wycieczki turystów i zaczyna się codzienna wrzawa - nawoływanie i zachęcanie, we wszystkich językach świata - standard.



Ale my byliśmy w uprzywilejowanej sytuacji, wcześnie rano, miasteczko puściutkie, cisza i spokój - jeszcze przed śniadaniem wybraliśmy się na krotki spacer fotograficzny :)

Purmamarca


Góra siedmiu kolorów była początkiem naszego biegania z aparatem i pokazywania sobie palcami wszystkich stron świata 'a popatrz tam! a tamta? ta niebieska? a ta żółta?' I tak już przez cały dzień.

Pucara

Pucara

Pucara
Gdzieś w połowie naszej wyprawy po prowincji Jujuy, usłyszeliśmy jakieś pogłoski o jakiejś blokadzie na drodze, ale kto by się tym przejmował? Bardziej interesował nas lunch w lokalnej restauracyjce, pyszne vino casero i dalszy plan wycieczki :)

Humahuaca

Humahuaca
Humahuaca
Humahuaca
Quebrada

gdzieś po drodze - photo time :)
zwrotnik koziorożca
Dopiero późnym popołudniem, kiedy utknęliśmy w gigantycznym korku w drodze powrotnej do Salty, zrozumieliśmy ogrom przedsięwzięcia Indian Quechua. Właściwie nikt nie wiedział przeciwko czemu lub komu protestowali, ale zablokowali jedyną drogę prowadzącą z północy na południe, mieli flagi i kamienie dla odważnych, próbujących przedostać się na drugą stronę blokady. Więc staliśmy tak wszyscy przez kilka godzin. Co było robić, wymyślaliśmy na poczekaniu gry uliczne, opróżniliśmy butelkę wina - bawiliśmy się świetnie.






Po kilku interwencjach policji protestanci na chwilę ustąpili i część osób mogła przejechać. Byliśmy w tej szczęśliwej grupie, więc dotarliśmy do Salty z ledwo trzygodzinnym opóźnieniem - ale nie wszyscy mieli takie szczęście - protestujący natarli raz jeszcze i ponownie zablokowali drogę - a przejeżdżając obok nich widzieliśmy, że mają namioty przygotowane na noc.




Ze względów głównie towarzyskich przeciągnęliśmy nasz pobyt w Salcie, ale dziś już kupiliśmy bilet do Mendozy - ruszamy jutro!

Pozdrawiamy!
K&iG

wtorek, 11 października 2011

SALTA LA LINDA

Salta to stolica prowincji o tej samej nazwie. Mieliśmy zamiar zostać tutaj tylko kilka dni, ale tak bardzo nam się podoba, że cały tydzień wydaje się być za krótki.
Po Puerto Iguazu i maleńkim San Ignacio, Salta to dla nas prawdziwa metropolia! Są tu prawdziwe sklepy-nie takie nastawione tylko i wyłącznie na turystów , biura, banki, targ, piękne zabytkowe kościoły, muzea, bary-wszystko :) I tłumy ludzi na ulicach. Wyprawa gdziekolwiek oznacza przeciskanie się wąskimi chodnikami, bieg z przeszkodami na przejściach dla pieszych-samochody albo się zatrzymają albo i nie. A to wszystko przy akompaniamencie muzyki zewsząd ( głównie od kierowców, którzy słuchają jej tak głośno, że pół dzielnicy wie że jadą) oraz okrzyków ulicznych sprzedawców-mango, truskawki dwa kilo w cenie jednego, kozie sery, ręcznie robiona biżuteria, buty, skarpetki, kubki, koka. Właśnie, koka! Bardzo zdrowa, pomaga znosić zmiany wysokości w czasie podróży po prowincji. Miasto Salta leży 1200m nad poziomem morza, ale niektóre malutkie miasteczka to ponad 4 kilometry npm. Dlatego wszyscy lokalsi żują liście koki-żujemy i my :) Sekret polega na tym, żeby ich nie gryźć, bo wtedy mają ohydny smak, tylko tak memlać przy policzku.


W mieście zajmujemy się głównie miłym spędzaniem czasu-w hostelu poznaliśmy kilka osób z różnych stron świata i jako całkiem spora i barwna grupa miło spędzamy czas razem-w ciągu dnia zwiedzając muzea, a wieczorami zwiedzając bary :)




W nieco okrojonym składzie grupy postanowiliśmy wybrać się na dwudniową wycieczkę po okolicy-prowincja Salta i pustynia solna oraz prowincja Jujuy i kolorowe góry.


Chyba oboje możemy zgodnie przyznać że takich krajobrazów jeszcze nie widzieliśmy. Surowe góry, ciągły wiatr i palące słońce. Z roślin głównie kaktusy. Mało kto tu mieszka, ale ci, którzy mieszkają są samowystarczalni-jedzą to, co sami wyhodują. Nie w każdej wiosce jest szkoła, czasami dzieciaki muszą-na piechotę-przedostać się na drugą stronę góry. Sama droga zajmuje tyle czasu, że przeważnie wychodzą z domu w poniedziałek rano, a wracają w piątek wieczorem-nie opłacało by im się wracać do domu każdego dnia po lekcjach.

miasteczko Santa Rosa de Tastil - na zdjęciu całe miasteczko :) 12 rodzin

pojęcie 'domek w górach' nabiera nowego znaczenia

San Antonio de los Cobres - Ignac i generał San Martin

jedziemy do Salinas Grandes

Salinas Grandes - pustynia solna
'mam Cię w garści:-)'
najwyższy punkt wyprawy - 4170 m n.p.m. żucie koki obowiązkowe!


Salta nas urzekła. Następny dzień i prowincja Jujuy przyniosły kolejne boskie widoki i interesujące przygody, ale o tym w następnym wpisie, bo właśnie wróciliśmy i padamy na twarz ze zmęczenia.

Pozdrawiamy!
K&iG