Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 marca 2011

SOUTHLAND Z LOTU PTAKA

Udało się! Już właściwie straciliśmy nadzieję, ale jednak ostatniego dnia naszego pobytu w Athol spotkała nas wspaniała niespodzianka. O co chodzi? Ano o to, że swego czasu rozprawiliśmy się z ogrodem Jamesa, który jest pilotem helikoptera. I w zamian za tą pracę James obiecał nam podniebną wycieczkę, tyle, że albo akurat był bardzo zajęty, albo pogoda była do bani. Zostawiliśmy mu mnóstwo wiadomości - głosowych i pisemnych, bo on raczej nie odbiera telefonu, no i było nam strasznie przykro, bo wszystko wskazywało na to, że opuścimy Athol bez szalonych wrażeń. Ale jednak :)
W środowe popołudnie siedzieliśmy w naszym domku, trochę się pakując, a trochę pichcąc pożegnalny obiad dla naszych gospodarzy, Ignac właśnie wrócił z mini zakupów i powiedział coś w stylu: Nie było białego wina, wiec kupiłem czerwone, aha, dzwoniła Kylie, że za 20 minut na pastwisko koło domu przyleci po nas helikopter, więc musimy wyjść na to pastwisko, żeby wiedział, gdzie ma wylądować. AAAAA! Chrzanić obiad i pakowanie, rzuciliśmy się ładować karty do aparatów oraz przebrać się stosowniej - na zdjęciach z helikoptera trzeba jakoś wyglądać ;) Wypięknieni wyszliśmy na ganek, przyjechał Winston ze swoim małym wnuczkiem, który bardzo chciał zobaczyc helikopter - w Athol wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich ;) Porozmawialiśmy sobie miło przez chwilę, aż wreszcie usłyszeliśmy jak nadlatuje. To była zupełnie abstrakcyjna sytuacja, na pastwisku koło naszego domu wylądował helikopter, który w dodatku przyleciał po nas :) Nie muszę chyba tłumaczyć, że cieszyliśmy się jak głupki :) Z helikoptera wysiadł nie James, który jak zawsze był bardzo zajęty (podejrzewamy, że on nas po prostu unika), tylko Martie, inny pilot z Nokomai. Ale to nie miało już dla nas żadnego znaczenia, Martie powiedział, że zabiera nas na godzinną wycieczkę w stronę Fiordlandu, a potem nad Queenstown i że gdzieś po drodze się zatrzymamy żeby porobić zdjęcia. Wiecie, wylądujemy na jakimś szczycie i wysiądziemy :D A do tego wszystkiego pogoda była tak piękna - ani jednej chmurki na niebie, w zaistniałych okolicznościach uśmiechy nie schodzily nam z twarzy. Byliśmy gorsi od japońskich turystów, fotografowaliśmy absolutnie wszystko, więc zapraszamy do podziwiania :)



widoki z przedniej szyby - wzgórza nad Kingston i ostre szczyty Fiordlandu



nasz pilot szuka na mapie dobrego miejsca do lądowania :D


lądujemy....i wylądowaliśmy - gdzieś na wzgórzu nad Queenstown





Aha, oczywiście teraz wszyscy chcemy zostać pilotami helikoptera ;)
I tak właśnie upłynął nam ostatni dzień w Athol, zakończony kolacją w polskim stylu - zupa brokułowa i gołąbki. W czwartkowy poranek, z pewną trudnością upchaliśmy nasz dobytek do Toyotki (ja nie wiem jak to jest, rozmnażają nam się te ubrania, czy co?) pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszyliśmy w drogę. Spędziliśmy w Athol bardzo dużo czasu, pewnie trochę nierozsądnie w kontekście podróżowania, mieliśmy lepsze i gorsze momenty, ale koniec końców było nam tu dobrze i czuliśmy się jak w domu. Na pewno będzie nam brakować znajomych twarzy, pogawędek, plotek, czy pozdrawiania się z samochodów na drodze. Ale wszyscy jak jeden mąż mówili nam, że Marlborough to piękny region i z pewnością nam się spodoba. To oczywiste, nie dowiemy się, jeśli sami nie zobaczymy. Dlatego ruszamy na północ, ale nie podarujemy sobie jeszcze samego koniuszka Wyspy Południowej - Invercargill, Bluff, Dunedin i różne ciekawostki na trasie miedzy nimi :)
Pozdrawiamy!
K&iG.

wtorek, 29 marca 2011

MILFORD SOUND I PRZEPROWADZKA

No, Kochani, dzieje się. Po dość bezproduktywnym weekendzie (deszcz lał jak z cebra, było zimno i ponuro, więc prace w ogrodzie odpadły, a dwa kanały telewizji i gry karciane już nam zbrzydły) postanowiliśmy się gdzieś ruszyć - gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Wybór nie był zbyt trudny - Milford Sound w malowniczym Fiordland, zachwalany przez wszystkie przewodniki. Kuba zaplanował naszą wycieczkę bardzo szczegółowo, ze wszystkimi przystankami po drodze, żeby zobaczyć różne ciekawostki.

tak, tak, godzina wyjazdu 7.00 rano!

Wyruszyliśmy jeszcze po ciemku, bo u nas zmiana czasu na zimowy dopiero w przyszłym tygodniu, więc droga do Te Anau upłynęła nam na rozglądaniu się za słońcem i przecieraniu zaspanych oczu :) Ale nie ma co ukrywać - Nowa Zelandia tuż po wschodzie jest przepiękna, kiedy słońce dopiero co kładzie się na wierzchołkach gór i iskrzy się w jeziorach...jeśli ktoś chce zrobić piękne zdjęcia, to niestety musi wstawać wcześnie.




Te Anau o poranku

Zdecydowaliśmy się na popołudniowy rejs po Milford Sound, żeby nie spieszyć się po drodze i móc wypełnić plan wycieczki :)
Zaczęliśmy od Te Anau Wildlife Centre, takiego darmowego zoo, gdzie można zobaczyć przeróżne lokalne gatunki ptaków, między innymi papugi oraz takahe - nielota, który jest już bardzo zagrożony - zostało go tylko 200 sztuk na świecie. Jest śmieszny, okrągły jak kulka, a dziwaczny dziób sprawia, że przypomina jakiegoś stwora z kreskówki bardziej niż ptaka ;)

takahe to ten obok kaczki :)



poranne widoki po drodze

Którymś z kolei punktem były Mirror Lakes - jeziota o tak gładkiej powierzchni, że wszystko odbija się w nich jak w lustrze. To robi wrażenie, zwłaszcza, ze tuż nad jeziorami wyrastają całkiem wysokie góry Fiordlandu.



Mirror Lakes

Minęliśmy też 45ty równoleżnik, czyli połowę drogi od równika do bieguna.


Potem dotarliśmy do absolutnie zaczarowanego lasu - to najbardziej zielone miejsce jakie w życiu widziałam! Fiordland jest najbardziej 'mokrym' regionem w Nowej Zelandii, po części ze względu na opady, a po części ze względu na wilgotność powietrza, więc wszystkie drzewa w lesie nie dość, że mają zielone liście, to jeszcze ich konary pokryte są zieloniutkim mchem - coś niesamowitego, kolory, zapach i wszędzie ten mech, zupełnie jak gąbka :)


zaczarowany las

Do Milford Sound dojechaliśmy w sam raz żeby kupić bilety i wsiąść na statek - półtoragodzinny rejs między fiordami, wodospady dokoła - nawet słońce raz na czas wychylało się zza chmur - byliśmy bardzo zadowoleni. Podobno Milford robi jeszcze większe wrażenie w czasie deszczu, bo górskich wodospadów jest więcej, no ale nie można mieć wszystkiego, my mieliśmy ładną pogodę.




Milford Sound

Po powrocie do domu byliśmy bardzo zmęczeni, ale czekała nas jeszcze poważna rozmowa z Robertem i Kylie. Bo w czasie bezproduktywnego i nudnego weekendu, kiedy byliśmy sfrustrowani zimnem i deszczem, odezwał się do nas przez stronę HelpX gość z regionu Marlborough, proponując kombinację pracy za jedzenie i spanie z pracą za pieniądze. Marlborough to jedyna część Południowej Wyspy, której nie zwiedziliśmy, praca jest dla całej naszej czwórki, nie musimy się martwić o nocleg i wyżywienie....tyle, że to 800 kilometrów na północ od Athol i jeśli tam pojedziemy, to nie bardzo damy rade wrócić na południe, na ślub Roberta i Kylie - czas, który nam się kurczy, pieniądze na paliwo i wytrzymałość naszej Toyotki zmachanej już podróżą, to niestety istotne przeszkody. Nie bardzo wiedzieliśmy jaka będzie ich reakcja, bo obiecaliśmy pomóc przy organizacji ślubu więc poruszalismy ten temat z duszą na ramieniu - wiecie jak to jest, człowiek chciałby coś zmienic, ale nie wie na ile ktoś inny przejmie sie taka decyzją...no, mocno byliśmy podenerwowani. Ale nasi Gospodarze wykazali pełne zrozumienie i krótko mowiąc, za dwa dni ruszamy na północ! NOwe miejsce, nowi ludzie, nowe przygody...na pewno będziemy tęsknić za Athol, ale jestesmy też bardzo podekscytowani nową perspektywą :) I ciepełkiem, bo to aż 800 kilometrów różnicy :)

Pakujemy się i pozdrawiamy!
K&iG.

piątek, 25 marca 2011

ZESTAW MAŁEGO OGRODNIKA I UCIEKAJĄCE DOMY

Jesień już u nas pełna gębą - wszystko się złoci, żniwa już zakończone, mamy więc sporo chetnych do rozprawienia się z ich ogrodami przed zimą. Dopiero przy ostatnim ogrodzie wpadliśmy na pomysł fotografowania 'przed' i 'po', i dzięki temu możemy ocenić, że naprawdę robimy niezłą robotę ;) Bo jak tak człowiek sobie dłubie przez dwa dni, grabi liście i wyrywa chwasty, to trochę zapomina jak to wyglądało na początku. Dlatego z dumą możemy zaprezentować stan początkowy i efekty naszej pracy:





a to my przy pracy :)

Oprócz tego w naszym małym Athol niewiele się dzieje, dlatego wszystkie wydarzenia urastają dla nas do rozmiarów ogromnych, ostatnio na przykład goniliśmy dom :) W Nowej Zelandii jest jakoś tak, że taniej jest kupić ziemię i nie budować na niej nowego domu, tylko sprowadzić skądś stary, już wybudowany. Domy tutaj nie mają mocnych fundamentów, więc przyjeżdża wielka maszyna i po prostu zdejmuje stary budynek, ładuje na ciężarówkę i w drogę :) Taki dom to zajmuje zazwyczaj więcej niż jeden pas ruchu na drodze, a że drogi stanowe w tym kraju są tylko dwupasmowe, to w większych miastach domy przewozi się nocą, żeby nikomu nie zawadzały. No, ale na Dzikim Południu ruch samochodowy jest znikomy, nikt się nie przejmuje przepisami, więc wożą domy kiedy im wygodnie. Dlatego kilka dni temu, kiedy jechaliśmy sobie spokojnie i zgodnie z przepisami, na horyzoncie zamajaczyły nam dwa domy. Trochę przyspieszyliśmy, żeby lepiej zobaczyć, ale nie było to takie proste, bo domy cięły setką po tych krętych dróżkach :)



Jak widać na zdjęciach, ruch uliczny tutaj nie powala na kolana, jedyne okoliczności, kiedy stoi się w korku to przeganianie owiec lub bydła, co już trochę nam spowszedniało, ale jeszcze nie do końca, chłopcy w dalszym ciągu wpadają w szał fotografowania, kiedy widzą owce na drodze ;)



a zasada jest prosta - jak się któraś ociąga w biegu...


...to pasterz ładuje ją na pakę i niestety marny jej los:(


Ale tutaj to dla nikogo nic nadzwyczajnego, zwierzęta to biegające jedzenie, wiec nikt się nad nimi nie roztkliwia. Próbujemy się do tego przyzwyczaić.

Pozdrawiamy jesiennie!
K&iG.