Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 24 lutego 2011

PO-TRZĘSIENIOWO I LOKALNIE

Trzęsienie ziemi w Christchurch nadal pozostaje tematem numer jeden na naszym końcu świata - to już czwarty dzień i choć akcje ratownicze nie ustają, szanse na odnalezienie kogoś żywego maleją z minuty na minutę :( Jak do tej pory potwierdzono śmierć 96 osób, ale niestety ponad 200 nadal uważa się za zaginione, więc prawdopodobnie liczba ofiar wzrośnie do 300. Wczoraj podali też nazwiska 4 zidentyfikowanych już ofiar i wśród nich była dwójka niemowląt - dziewięcio- i pięciomiesięczne :( Bardzo to wszystko przygnębiające, ale muszę przyznać, że zorganizowanie ludzi i ich chęć pomocy robią wrażenie. W ciągu 48 godzin ruszyła do akcji grupa tysiąca studentów, którzy za darmo oferują swoją pomoc w odgruzowywaniu domów, ludzie, których domy przetrwały oferują nocleg u siebie dla tych bezdomnych, ci, którzy mają dostęp do wody (z którą teraz naprawdę kiepsko), wieszają przy domach tabliczki z napisem 'darmowa woda', żeby każdy kto potrzebuje miał do niej dostęp. Z różnych części kraju przyjeżdżają ludzie, rozkładają namioty na obrzeżach miasta i gotują dla potrzebujących. Farmerzy z różnych wiosek zajmują się farmami tych poszkodowanych, co często wiąże się z pracą 24 godziny na dobę, bo wydojenie swoich własnych 500 krów i jeszcze czyichś 500, przeganianie owiec i jeleni plus dojazdy robią swoje. A prezydent Christchurch, Bob Parker zrobił na nas, Polakach, chyba największe wrażenie - z dwoma czy trzema połamanymi żebrami, śpi po kilka godzin na dobę, nadzoruje wszystkie akcje, co kilka godzin wydaje oświadczenia z przebiegu akcji ratunkowej, ma czas dla prasy, dla poszkodowanych i dla ratowników - i nie narzeka na nic.

U nas natomiast życie płynie swoim, spokojnym torem, w dalszym ciągu pomagamy naszym gospodarzom przy domu i zagrodzie ;) Chłopcy obecnie są na etapie malowania dwóch wielkich stodół - jak wczoraj policzyli, dach tej mniejszej ma 120 metrów kwadratowych, większa jeszcze nie ruszona. My z Ewą coraz więcej czasu spędzamy na farmie Nokomai, gdzie Kylie pracuje przy domkach gościnnych, wynajmowanych bogatym Amerykanom. Ponieważ bez wizy nie możemy dostawać pieniędzy za naszą pracę, ze strony właścicielki Nokomai padł pomysł zafundowania nam wycieczki helikopterem - bo mają tam takowe i kosztuje to jakieś niewiarygodne pieniądze, które chyba tylko bogaci Amerykanie są skłonni płacić - nie muszę chyba pisać, że ten pomysł bardzo przypadł nam do gustu :) Tym bardziej, że wczoraj dowiedzieliśmy się, że komplet badań lekarskich, które musimy zrobić do naszego Working Holiday, wyniesie nas jedyne 444 dolary od osoby :/ więc o helikopterze w cenie standardowej możemy zapomnieć.
I narazie to tyle nowości, jeszcze kilka zdjęć pokazujących uroki naszego życia :)

chłopcy, chcąc poprawić jakość naszego życia, próbują wyszukać trzeci kanał telewizji - tzn Kuba szuka, Ignac nawiguje ;)


Widoki na trasie Lumsden - Athol, do Lumsden jeździmy zatankować samochód, bo tam jest stacja, to jest jakieś 30 km od nas :)


stoimy w korku za owcami i wyprzedzamy owce :)

Ewcia na farmie :)


koniki w płaszczykach

Pozdrawiamy!
K&iG.

P.S. Jutro w Garston, wiosce obok, będzie coroczny, już setny, pokaz wyczynów psów pasterskich - bierzemy wolne i jedziemy podziwiać :)

wtorek, 22 lutego 2011

U NAS WSZYSTKO DOBRZE

Co za ironia, nasz ostatni wpis jest o Christchurch, czesci z tych budynkow, ktore widzieliscie na zdjeciach juz nie ma... Dzis w poludnie naszego czasu bylo duze trzesienie ziemi w Christchurch, duzo osob zginelo, wiele budynkow jest kompletnie zniszczonych.

Z nami wszystko dobrze, nawet nie poczulismy wstrzasow (wybaczcie brak polskich liter, ale korzystam z innego komputera)

Pewnie gdyby nie to, ze jeszcze kilka dni temu bylismy tam i mamy zdjecia budynkow, ktore rozpadly sie jak domki z kart, nie ruszyloby nas to tak...

pozdrawiamy!
K&iG

sobota, 19 lutego 2011

JESZCZE O CHRISTCHURCH

Wpis o ludziach zamieścimy już niedługo, ale chcielibyśmy móc dołączyć do niego portrety tych ludzi, a jak wiecie namówienie kogoś do pozowania do zdjęcia nie zawsze jest takie łatwe :)

Więc jeszcze małe uzupełnienie naszej opowieści o Christchurch. Jak już pisałam, to największe miasto Południowej Wyspy - 340 000 mieszkańców. Atmosferę określiłabym jako europejsko - brytyjską (bez urazy dla Brytanii, to też Europa, ale...:). Murowane budynki jak w przeciętnym Angielskim miasteczku, elitarna szkoła dla chłopców, którzy po zajęciach paradują po ulicach w swoich śmiesznych pasiastych, czarno białych marynarkach i krawatach.
Europejski akcent to Rynek. Nie za duży, ale mieści tłumek turystów, ulicznych grajków i czarodzieja (o tym za chwilę), kilka budek z jedzeniem na wynos, no i katedrę.


rynek ChCh kwiatowe 'rzeźby' zwierząt

Od połowy lutego do połowy marca w mieście organizowany jest festiwal kwiatów - w katedrze. Za pięć dolarów można kupić sobie bilet wstępu i obejrzeć przeróżne cuda i kompozycje ze świeżych kwiatów - codziennie uzupełniane.


kwiatowy dywan i kompozycja pt. 'tęcza' - były też 'cztery pory roku', 'deszcz', 'słońce', co się komu zamarzy ;)

Na Rynku można też w określonych godzinach spotkać Oficjalnego Czarodzieja Christchurch. To starszy gość, który przyjechał z Australii wiele lat temu i codziennie wygłasza na rynku przemowy, mające na celu oświecić ród ludzki. My akurat trafiliśmy na wywód o wyższości mężczyzn nad kobietami - z przyczyn oczywistych nie słuchaliśmy, tylko zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej :) Czarodziej sam nadał sobie ten tytuł i podobno notorycznie nie chce uczestniczyć w powszechnym spisie ludności, który organizowany jest tu co pięć lat. Zazwyczaj nie można go wtedy zastać w domu, a potem tłumaczy, że właśnie ćwiczył znikanie i na chwilę się zdematerializował. Interesująca postać ;)






Spędziliśmy też sporo czasu w muzeum sztuki współczesnej, gdzie można zobaczyć obrazy, rzeźby, ale też niesamowite instalacje elektryczno - mechaniczne, głównie artystów nowozelandzkich, ale były też dzieła Włochów czy Holendrów. Niestety, w środku nie wolno robić zdjęć, mam tylko to jedno zrobione z przyczajki - schody do nieba :)


schody do nieba i rzeźby przed muzeum, tytuł 'sens podróżowania' - te metalowe żagle co miesiąc zmieniają swój układ.

Na koniec wizyty przespacerowaliśmy się po ogrodzie botanicznym, który jest tak ogromny, że spokojnie można w nim zabłądzić. Myślę, że w ciągu spędzonej tam godziny, udało nam się zobaczyć może połowę rosnących drzew i kwiatów. Hm...niby super, ale mimo wszystko rośliny rosnące w Nowej Zelandii 'na dziko' robią na mnie większe wrażenie, niż te równe grządki :)


wszędzie róże i wieeeeelkie drzewa

A na koniec jeszcze kilka zdjęć luzem:


turystyczny tramwaj i gadające ławki - człowiek siadał, a ławka czytała książkę tak długo, jak długo się siedziało - każde siedzenie inny fragment, tylko nigdzie nie było tytułu...


cień naszej gondolki i mój ulubiony aspekt Nowej Zelandii - pojechane znaki drogowe - tym razem 'króliczek na pasach' :)

Wczoraj wróciliśmy do Athol, z pewną ulgą przyjmując spokój i ogromną przestrzeń tego miejsca - zdążyliśmy się już odzwyczaić od gwaru miasta, więc nasza wyprawa, choć bardzo przyjemna, była też nieco męcząca :)

Pozdrawiamy z oazy ciszy i spokoju :)
K&iG.

piątek, 18 lutego 2011

ZŁOTO, WIELORYBY I DELFINY

Południowa wyspa jest fascynująca. Wyjechliaśmy z Athol w poniedziałek i w ciągu pięciu dni obejrzeliśmy urzekające krajobrazy, zobaczyliśmy niesamowite rzeczy i poznaliśmy bardzo ciekawych ludzi. Żeby za bardzo nie mieszać, ten wpis będzie poświęcony miejscom, a następny ludziom i naszej przygodzie z couchsurfingiem.
Nasz pierwszy nocleg zaplanowany był w Otematata, małym miasteczku położonym pośród jezior i gór, na których podobno zimą można nieźle poszaleć. Już sama droga na miejsce była niezłą pożywką dla oczu - wzgórza, przełęcze, majaczące w oddali ośnieżone szczyty i oczywiście prawie zero samochodów na trasie.

najprawdopodobniej Mt Cook w oddali

Po drodze zawitaliśmy do Arrowtown, miejsca określanego przez niektórych mianem najładniejszego nowozelandzkiego miasteczka. W XVI wieku, odkryto tu żyły złota, co przyciągnęło w te okolice poszukiwaczy z różnych stron kraju, ale także i z Azji - do dziś można obejrzeć położoną na uboczu chińską osadę, z opustoszałymi już, malutkimi domkami poszukiwaczy złota. Zresztą, całe Arrowtown wygląda trochę, jakby się zatrzymało w czasie - klimatyczne budynki jak z filmów, małe kafejki i sklepiki, w których oczywiście można kupić wyroby ze złota, choć złota już dawno się tam nie wydobywa. Jest też muzeum z wystawą o poszukiwaczach złota i plakat z namalowanymi poszukiwaczami i otworami na twarz, żeby ustawić się z tyłu in zrobić sobie zdjęcie. Totalny klimat Dzikiego Zachodu - urokliwy, ale pojechaliśmy dalej :)


Arrowtown, miasteczko i sklep ze słodyczami

Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć most, z którego można skoczyć na bungy - mnóstwo turystów, średnio co dwie minuty ktoś skacze te czterdzieści trzy metry w dół, krzycząc w niebogłosy. Ewa i Kuba poczuli zew chwili i też skoczyli, we dwójkę. Heh, może przy następnej okazji też się z Ignacem zdecydujemy ;)
Ponieważ nie spieszyliśmy się zbyt po drodze (jak zazwyczaj), zatrzymując się co i raz to, żeby zrobić kilka zdjęć, na miejsce dojechaliśmy dość późno.


zdjęcia z trasy

mijana po drodze Omarama - plan miasta. Całego ;)

Nasi gospodarze, Nathan i Hannah zaproponowali nam więc tylko szybką wycieczkę do pobliskiej zapory, gdzie po niedawnych ulewach właśnie spuszczają wodę z jeziora - rzeczywiście, kłębiąca się i pieniąca woda i jeszcze ten huk, robią niesamowite wrażenie.

tama i woda

Z Otematata ruszyliśmy dalej na północ, szukając pierwszego większego miasteczka, żeby korzystając z internetu, złożyć nasze aplikacje Working Holiday. Znaleźliśmy to, czego potrzebowaliśmy, czyli publiczną bibliotekę, w Twizel. Biblioteki w tym kraju mają zawsze bezprzewodowy dostęp do internetu i bardzo miłych pracowników, którzy nigdy nie mają nic na przeciwko naszej obecności - wręcz przeciwnie - pytają, czy nie potrzebujemy podpiąć naszych laptopów do prądu, a kiedy wychodzimy, mówią 'dziękuję i do zobaczenia' :)
Wypełnianie formularzy zajęło nam dłuższą chwilę i, jak to zazwyczaj bywa z dokumentami i urzędami, przyspieszyło nam tętno. Co pisać, jak to wypełniać, jaki adres podać, czy pisać o naszym programie helpX, czy lepiej nie - na szczęście już mamy to za sobą, nasze aplikacje czekają na rozpatrzenie, musimy tylko jeszcze dosłać im zwykłą pocztą rentgen płuc (bo Polska nadal jest na liście krajów zagrożonych gruźlicą) i co ma być to będzie.
Z poczuciem załatwienia ważnej sprawy dotarliśmy do naszego kolejnego noclegu - przy Christchurch, niedaleko miejscowości Little River, gdzie zatrzymaliśmy się u Matta. Matt ma czterdzieści dwa lata i jego dom jest położony w absolutnie fantastycznym miejscu, nad jeziorem i oceanem. I z górami przed oknami :)


widoki z domu Matta

Nazajutrz wyruszyliśmy do Christchurch - największego miasta na wyspie. ChCh, jak je w skrócie nazywają Nowozelandczycy, jest bardzo Europejskie z wyglądu. Są tramwaje i jest rynek i katedra. Tramwaje właściwie tylko dla turystów, można kupić bilet i objechać całe centrum miasta, a miły pan konduktor objaśnia, co widać dokoła. Pojeździliśmy więc, jak na turystów przystało, a do biletu tramwajowego dokupiliśmy sobie jeszcze bilet na wjazd gondolą, żeby móc podziwiać panoramę Christchurch, oraz (!!!) zaklepaliśmy sobie miejsca na następny dzień na Whale Watch - rejs stateczkiem i oglądanie wielorybów. Na rejs trzeba było dojechać jakieś trzy godziny, do miejscowości Kaikoura, wiedząc więc, że rano nie będziemy mieli już czasu na zwiedzanie, przyspieszyliśmy kroku i odwiedziliśmy muzeum sztuki współczesnej i wielgachny ogród botaniczny, a potem wyjechaliśmy gondolą na sam szczyt pobliskiej góry - ChCh i okolice w świetle zachodzącego słońca prezentowały się zacnie :)


tramwaj turystyczny i Oficjalny czarodziej Christchurch

lunch pod pomnikiem i katedra

widok z górnej stacji gondoli

Następnego dnia zebraliśmy się koło dziewiątej, więc jak na nas naprawdę wcześnie i wyruszyliśmy w stronę wielorybów :) Zastanawialiśmy się jak to wszystko będzie wyglądało, jak duży będzie taki wieloryb i właściwie, czy w o ogóle go zobaczymy, wprawdzie firma gwarantuje zwrot 80% kwoty biletu, jeśli nie uda się zobaczyć zwierza, no ale to przecież nawet nie o te pieniądze chodzi. Tylko o wielkiego, szarego wieloryba. Z ogonem i fontanną na czubku głowy. I wiecie co? Zobaczyliśmy trzy wieloryby :) Najpierw wypłynęliśmy nad podwodny 'kanion' o głębokości ponad kilometr i panowie kapitanowie zapuścili podwodny mikrofon, żeby posłuchać, gdzie one sobie siedzą i żeby popłynąć w ich stronę. Wszystkie znaleźli całkiem szybko - wiadomo, przy kilku kursach dziennie, mają w tym niezłą wprawę.
Oczywiście, jak w tym wierszyku o Panu Maluśkiewiczu, najpierw zobaczyliśmy tylko czubek jego nosa, a właściwie czoła. Taka szara wysepka, z której raz na czas tryska w niebo fontanna morskiej wody. Wieloryby raz na godzinę, na dziesięć minut wypływają tuż pod powierzchnię wody, żeby się napowietrzyć, a potem znów wracają na dół - z zawrotną prędkością 200 metrów na minutę. I to właśnie ten moment, kiedy on 'zabiera się' spowrotem na dół, jest najbardziej spektakularny, bo wygina całe ciało i wynurza spod wody swój wielki ogon, żeby zanurkować. Z boku to może wyglądać dosyć komicznie, tłumek ludzi na łódce, czekający w napięciu z aparatami przez dziesięć minut, żeby zobaczyć kilkosekundowe machnięcie ogonem - ale każdego będę zachęcać do bycia komicznym w taki sposób, jeśli tylko ma możliwość - wieloryb na wyciągnięcie ręki, to przeżycie, które trudno opisać słowami :)


pan Wieloryb :)

Kolejne dwa wieloryby prezentowały się równie okazałe, a na sam koniec wyprawy zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć delfiny. To było coś! Wyskoki, salta, radość, niezależność...ach, nabraliśmy ochoty na pływanie z delfinami, które jest tu dosyć popularne :) w trakcie naszej następnej wyprawy to będzie nasz punkt obowiązkowy :)

sama radość :)

....a teraz kładziemy się już spać, po kolejnym zaskakującym wieczorze couchsurfingowym, połączonym z muzyką na żywo i uczeniu nas pieśni maoryskich - ale o tym w następnym wpisie :)
Pozdrawiamy i dobranoc!
K&iG.

sobota, 12 lutego 2011

FARMERSKO FILMIKOWO

Niestety urządzenia elektroniczne mnie nie kochają - a to kamerka w laptopie się psuje, a to mikrofonik w aparacie wysiada....no i właśnie ten mikrofonik sprawił, że filmiki, które nagrałam, są bez dźwięku. Ale zamieszczam je tak czy siak (proszę nie regulować odbiorników - dźwięku brak ;)), żeby pokazać, jak nam tutaj płyną dni na farmie - każdy dzień jest przygodą :)

próbujemy złapać kurę :)


profesjonalne przeganianie owiec


przeganianie owiec w naszym wydaniu ;)


Cóż, dopiero uczymy się, jak być farmerami...
Jutro raniutko ruszamy na naszą tygodniową wyprawę - w pierwszej kolejności do Christchurch.
Pozdrawiamy!
K&iG.

iGnac: PS w końcu udało mi się przygotować zdjęcia na pasek u góry, jeszcze nie wszystkie, ale już prawie jestem na bieżąco. Udało mi się też większą część podpisać, choć nie zawsze elokwentnie:-)

czwartek, 10 lutego 2011

NA WYCIECZCE W MIEŚCIE

We wtorek zrobiliśmy sobie dzień wolny, żeby pojechać na wycieczkę do Queenstown. Wszystkie przewodniki mówią, ze to najbardziej turystyczne miasto południa - i rzeczywiście, Niemcy, Anglicy, prawie jak na Rynku w Krakowie ;)
Przed przyjemnościami musieliśmy się zmierzyć z odrobiną biurokracji - 15. lutego rusza program Working Holiday, więc udaliśmy się do Immigration Office, zasięgnąć informacji jak najlepiej składać podanie, czy własnoręcznie, czy przez internet, jeśli własnoręcznie, to czy można wcześniej, jakie dokumenty dodatkowo trzeba przedłożyć - mieliśmy mnóstwo pytań, ale niestety miły pan w okienku nie bardzo umiał nam pomóc - pewnie rzadko się spotykał z takimi przypadkami jak nasze, zazwyczaj podanie o wizę składa się przed przylotem do kraju - no nic, może rzucimy monetą i tak zadecydujemy którą opcję wybrać ;) Zaopatrzyliśmy się w formularze do wypełnienia i ruszyliśmy na podbój miasta.
Queenstown ma około jedenastu tysięcy mieszkańców, ale dla kogoś, kto spędza czas w Athol, jest jak metropolia :D Ile ludzi, ile samochodów! Supermarkety! Chłopcy zakupili sobie gumiaki, rzecz nieodzowna na farmie, zrobiliśmy też większe zakupy spożywcze, bo u nas na miejscu są dwie opcje - albo kupowanie w lokalnym sklepiku dużo drożej, albo zamawianie przez internet. Do którego dostęp jest ograniczony. Więc poszaleliśmy :)

plac Remarkables w Queenstown

Jak na prawdziwych turystów przystało, pojechaliśmy kolejką linową na szczyt Bob's Peek, z którego rozciąga się niesamowity widok na jezioro Wakatipu, chłopcy nie odmówili sobie też wyścigu małymi samochodzikami, a my z Ewą biegałyśmy z aparatami, próbując zrobić im jakieś zdjęcia :)


Jezioro Wakatipu, widok z Bob's Peek i chłopcy, w drodze do samochodzików

Odwiedziliśmy tez Royal Gardens, wielki park nad jeziorem, gdzie właściwie można by spędzić cały dzień. Można popłynąć na wycieczkę stateczkiem, można grać we frisby na różne sposoby, celując nim do specjalnie umieszczonych w całym parku drucianych koszy, można grać w boule na specjalnie do tego przygotowanym polu...dla każdego coś miłego :) My, oczywiście jak zawsze świetnie przygotowani, nawet frisby ze sobą nie mieliśmy, przespacerowaliśmy się wzdłuż i w szerz, przystając tylko co chwilę i robiąc zdjęcia.


jezioro na skraju parku i miasteczko, z drugiej strony

lilie na stawie, jak na królewski ogród przystało




Mooorze róż!

I tak, wyspacerowani i w turystycznych nastrojach, wróciliśmy na nasza farmę. Teraz staramy się nadganiać prace, bo zostajemy tu do niedzieli, a potem na tydzień znów ruszamy w drogę, żeby podziwiać Nową Zelandię - tym razem wschodnie wybrzeże - Kaikoura i wieloryby na żywo, Christchurch, być może Milford Sounds - Kuba jest naszym organizatorem i ma to wszystko rozpracowane :)
Pozdrawiamy!
K&iG.