Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 stycznia 2011

FARMA NA POŁUDNIU

Dzisiejszy wpis będzie krótki i z niewieloma zdjęciami, bo musimy jakoś ogarnąć w naszych małych miastowych rozumkach, to, co się dzieje wokół nas. Wczoraj przyjechaliśmy na farmę w miejscowości Athol, 45 minut na południe od Queenstown. Nasi gospodarze, Kylie i Robert i ich trzyletni synek Duncan okazali się być tak mili i kochani, że tylko mogliśmy sobie to wymarzyć. Mieszkamy w domku, oddalonym o 5 km od ich domu, bo farma jest ogromna! Dziś przed południem chłopcy z Robertem machali trochę łopatami, a ja z Ewą i Kylie zajmowałyśmy się ogródkiem warzywnym. A po lunchu wszyscy pojechaliśmy oglądać przeganianie krów z pastwiska na pastwisko - przy pomocy pięciu psów Roberta, wydającego im jakieś niezrozumiałe dla nas polecenia. Dokoła nas rozciągają się przepiękne góry, żywcem wyjęte z Władcy Pierścieni. Jesteśmy oniemieli z zachwytu, jesteśmy dziećmi szczęścia, bo spotkaliśmy przemiłych ludzi, którym chyba też przypadliśmy do gustu, ludzi, którzy co chwila pytają, czy nie jesteśmy głodni, albo zmęczeni, którzy gotują dla nas pyszne jedzenie i mają fantastyczne poczucie humoru. Siedzimy właśnie w knajpce Lazy Bones, gdzie jest dostęp do internetu, i gdzie nie pozwolili nam zapłacić za zamówione piwko, jako znajomym Kylie i Roberta :)
W następnym wpisie postaramy się ująć to wszystko bardziej logicznie i szczegółowo, bo musimy jeszcze opisać naszą drogę tutaj, a w szczególności lodowce, które widzieliśmy i nocleg na darmowym kempingu, na plaży, bez prądu, ale za to z jakimi gwiazdami na niebie :D
pozdrawiamy!
K&iG.

to nasz domek

Robert przegania krowy

Owce się na nas gapią :)

sobota, 29 stycznia 2011

ZDIĘCIA Z WODNEJ TAKSÓWKI

Zatrzymaliśmy się właśnie po drodze w McDonalds (=darmowy internet), w Polsce druga nad ranem, więc nie bardzo mamy do kogo dzwonić, ale przepuścić okazję połączenia się z siecią to grzech - nie wiadomo kiedy się następna nadarzy. Zamieszczam więc zdjęcia z podróży wodną taksówką, bo do poprzedniego wpisu nie udało mi się ich dodać, a widoki były przednie - zdjęcia są mojego autorstwa (oprócz tych, na których jestem) - Ignacowe, piękne widoki są już w przygotowaniu :)













czwartek, 27 stycznia 2011

PIĘKNE WIDOKI I KRWIOŻERCZE MUSZKI.

To nasz czwarty dzień na Wyspie Południowej - jak na razie, odpukać, wszystkie słoneczne. Kiedy przybyliśmy tu w poniedziałek, cieszyliśmy się z tego słońca jak głupki, tacy byliśmy wymarznięci po ostatnich dniach na północy. Wyspa południowa przywitała nas bardziej suchym powietrzem i bardziej europejskim krajobrazem - choć nie pozbawionym pewnego surrealizmu ;)

Kiedy zjechaliśmy z promu, nie bardzo wiedzieliśmy co dalej ze sobą zrobić - jesteśmy super organizatorami, nie ma co ;) W Picton, do którego przybił nasz prom, nie wyglądało specjalnie interesująco, zdecydowaliśmy się więc pojechać kawałek dalej, do miasteczka Nelson, nazwanego tak, jak się łatwo domyślić na cześć admirała Nelsona. Wybór okazał się bardzo dobry, znaleźliśmy taniutki camping, a miasteczko i jego okolice są bardzo urokliwe i interesujące. Wprawdzie pierwszy dzień poświęciliśmy głównie na pranie, suszenie, domywanie siebie i sprzętów, oraz mini rekonesans (gdzie jest lokalny sklep i miejsce z bezprzewodowym internetem), a pół następnego na wysyłanie maili do couch surferów i ludzi na farmach - ale i tak udało nam się zobaczyć co nieco :)

Samo miasteczko robi bardzo symaptyczne wrażenie - w centrum jest sporo budynków z początku XX wieku, jest dużo zieleni i jest katedra (!), widok dość niespotykany w tym kraju. Wybudowano ją na wzgórzu, gdzie, od momentu osiedlenia się Europejczyków, odprawiano msze, potem stanął tam mały kościółek, a wreszcie katedra.

Oprócz tego, w Nelson jest boisko, na którym odbył się pierwszy mecz rugby oraz…hm, jak to nazwać… najbardziej centralny punkt Nowej Zelandii? To miejsce, które wyznacza się przecinając na mapie linie łączące północ z południem i wschód z zachodem, albo kiedy prowadzi się te linie na ukos i krzyżuje…no w każdym razie, podążając za strzałkami i gramoląc się pod całkiem stroma górę, rzeczywiście dotarliśmy do ‘Center of New Zealand’, z którego roztaczała się piękna panorama okolicznych gór, samego Nelson, zatoki…co kto sobie życzy.

Wyczytaliśmy w przewodniku, że całkiem niedaleko znajdują się piękne, japońskie ogrody Miyazu, założone przez pana Miyazu na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, symbolizujące przyjaźń japońsko – nowozelandzką, pełne kwiatów, oczek wodnych i rzeźb – wyobrażaliśmy już sobie ten przepych i bogactwo, ale, niestety, te dwadzieścia lat zrobiło swoje. Oczka wodne pozarastały jakimiś glonami, kwiaty chyba już przekwitły, a rzeźb nigdzie nie było – Nowozelandczykom chyba lepiej wychodzi dbanie o środowisko naturalne, niż takie stworzone sztucznie :)

Aha, zaopatrzyliśmy się też w preparat na owady, bo okazuje się, że na Południowej Wyspie jest taki śmieszny gatunek muszek, tak małych jak owocówki, które gryzą nieprzeciętnie. I jest ich tu całe mnóstwo. Preparat jest do smarowania i jest bardzo silny, więc można go nakładać niedużo – zaaplikowaliśmy zgodnie z instrukcją ale i tak nas pogryzły w nocy. Krwiopijcy. Tacy pogryzieni, drapiąc się co chwila, wyjechaliśmy z Nelson w środę rano, kierując się na północny zachód, w stronę Abel Tasman National Park i nad zatokę Golden Bay. Wiedzie tam piękna trasa, jak to zazwyczaj w Nowej Zelandii kręta jak nie wiem co – jeden z jej odcinków, Takaka Hill Road, na długości 25 km ma 365 zakrętów J I oczywiście nie w poziomie, tylko pod górę – lub z góry, w zależności od kierunku jazdy. Widoki z tej trasy – bezcenne, nieziemskie. [iGnac: i jest to najbardziej kręta droga na świecie]

W Narodowym Parku Abla Tasmana można wędrować wzdłuż wybrzeża – w zasadzie to z tego właśnie on słynie, że ludzie przyjeżdżają i urządzają sobie trzy/czterodniową wędrówkę z plecakami. Można też opłynąć nabrzeże zatoki kajakiem, ale i dla tych, którzy przyjeżdżają samochodem i nie mają dużo czasu, znajdą się atrakcje. Ponieważ jesteśmy zaprawionymi w boju grotołazami, zdecydowaliśmy się zaglądnąć do jaskini Ngarua Cave, gdzie oprócz 40 000 000 letniego marmuru, można zobaczyć również kości praptaków. Nieźle :)

Ponieważ było już trochę za późno na wyprawę na nadbrzeże, odłożyliśmy to na następny dzień, a w zamian za to, po szybkim rozbiciu namiotu na kempingu w Takaka, pojechaliśmy nad Pupu Springs – źródła wody, najczystszej na świecie, idealnie przezroczystej, z czymś na kształt słodkowodnego odpowiednika rafy koralowej. Dla Maorysów jest to święte miejsce, nie można się w tam kąpać, ani maczać paluchów, ani czerpać wody do picia. Chodzi również o to, żeby przy okazji nie zanieczyścić źródeł. Wedle przewodnika, w najgłębszym miejscu widoczność sięga 62 metrów w dół – nam wszystko wydawało się płytsze, ale to zapewne ‘podwodny skrót perspektywiczny’, wrażenie i tak było niesamowite. Robiliśmy zdjęcia jak szaleni, ale niestety, jak to zazwyczaj bywa z krajobrazami zapierającymi dech w piersiach – żadne zdjęcia nie oddadzą tego piękna. Dodatkowo, ścieżka wiodła nas przez niesamowite zarośla, a cykad było tak dużo, że musieliśmy mówić podniesionym głosem. To chyba najpiękniejsze miejsce, jakie do tej pory widziałam.

Po powrocie i kolacji załadowaliśmy kartę sim z telefonu do komputera, żeby na szybko sprawdzić maila – jak Ignac wczoraj pisał, jesteśmy już umówieni na niedzielne przybycie na farmę, na której za nocleg i wyżywienie będziemy pracować przez kilka godzin dziennie. Kylie, nasza gospodyni przez Internet robi wrażenie bardzo miłej osoby, choć nieco chaotycznej. Wygląda na to, że będziemy mieszkać w osobnym domu, nasi gospodarze lubią jeść mięso, a doświadczenie z taką pomocą w zamian za nocleg mają takie samo jak my, czyli żadne – mam nadzieje, że obie strony będą zadowolone

W czwartek rano zostaliśmy mistrzami szybkiego zbierania się – już o dziesiątej wyjechaliśmy z kempingu, a wszystko po to, żeby zarezerwować water taxi – wodną taksówkę. To tała motorówka na 18 osób, która pływa po zatoczkach w obrębie Golden Bay. Podróż w jedną stronę trwa jakieś półtorej godziny, po drodze mogą dosiadać się i wysiadać poszczególne osoby, a czasami łódź zatrzymuje się, żeby pasażerowie mogli obejrzeć wodne ciekawostki. Nam dziś udało się zobaczyć blue penquins – najmniejsze pingwiny na świecie, foki wygrzewające się na kamieniach i całe mnóstwo ptactwa wodnego. No i oczywiście szmaragdową wodę, niebo bez jednej chmurki, złocisty piasek i góry na horyzoncie. Zaczynam rozumieć o co chodzi z tym stwierdzeniem, że Południowa Wyspa jest o wiele piękniejsza od Północnej.

Jedynym problemem jest to, że przez nasze niespieszne podróżowanie właściwie nijak nie przybliżyliśmy się do naszego celu – farmy 45 minut jazdy na południe od Queensland, gdzie teoretycznie powinniśmy dotrzeć w niedzielę. Bo dziś (czwartek) nocujemy w Motueka , czyli przed nami jeszcze ponad 900 km drogi. Ale jak mawiają Nowozelandczycy – don’t worry about it – Kylie napisała nam smsa, żebyśmy nie gnali, jeśli przyjedziemy w poniedziałek, to też będzie dobrze – co za naród :)

I właśnie jeszcze o tym chcę napisać – o ludziach tutaj – choć wiem, że ten wpis i tak jest już niemiłosiernie długi, ale to naprawdę zasługuje na wzmiankę. Gdziekolwiek się nie ruszymy, kogokolwiek nie spotkamy, czy to jest kasjerka w sklepie, czy przechodzień na ulicy, czy współpasażer na promie – wszyscy są tak mili i uczynni, uśmiechnięci, pomocni i wyluzowani, nic nie jest da nich problemem. Nowopoznane osoby są autentycznie ciekawe skąd jesteśmy, sugerują nam trasy podróży, opowiadają o miejscach wartych zobaczenia, pokazują je na mapie i tłumaczą jak tam dojechać. Wczoraj zagadała do nas pani w kawiarni i od słowa do słowa zaczęła dzwonić po różnych kempingach, żeby zapytać gdzie są wolne miejsca, żebyśmy mogli tam przenocować – żebyśmy się nie błąkali bez sensu. Wiadomo, że nie są to żadne spektakularne gesty, ale i tak robią na nas wrażenie i powodują, że czujemy się tu bardzo zaopiekowani.

środa, 26 stycznia 2011

szybki update z południa

Hiya! - jak mawiają kiwusi :-)

Na szybko:
U nas wszystko dobrze, na dowód zamieszczamy zdjęcie z PuPu Springs - źródeł wody najczystszej  na świecie. Jesteśmy teraz Takaka prawie na pólnocnym cyplu południowej wyspy. Jutro ruszamy zachodnim wybrzeżem na południe w okolice Queenstown, gdzie czeka na nas farma :-)
Od poniedziałku zaczynamy pracę za wikt i opierunek u bardzo miłego małżeństwa Kylie i Roberta, których poznaliśmy przez specjalną stronę internetową z ogłoszeniami o tego typu pracy. Będziemy u nich na pewno do 13 lutego a potem zobaczymy. Ostatnio jest ciężko z internetem, dlatego skype jeszcze przez kilka dni może być utrudniony. Przygotowujemy dłuższy wpis i większą partię zdjęć do dodania na bloga, ale musi to poczekać na szybsze łącze internetowe..
Pozdrawiamy
K&iG.




niedziela, 23 stycznia 2011

WELLINGTON - ZIMNE MIASTO I GORĄCE PRZYJĘCIE

Nocleg w Taupo nie należał do najprzyjemniejszych - koło jedenastej wieczorem zaczął padać deszcz. No i padał tak do samego rana, silniej lub słabiej, ale nieustannie i niestety nasz namiot troszeczkę mu uległ - zaczęło kapać z sufitu. Na szczęście kapało na środek podłogi, więc porozsuwaliśmy się na boki i mogliśmy spać dalej. Teraz już namiot jest pięknie podklejony i podszyty gdzie trzeba :) Wstaliśmy więc trochę zziębnięci i szybko zebraliśmy się do drogi, bo co tu robić w taką pogodę?
Zatrzymaliśmy się tylko żeby obejrzeć pobliski wodospad Huka (Falls), który jest o tyle osobliwy, że tworzy się z szerokiej, szerokiej rzeki, która nagle musi zmieścić się w wąskim gardle między skałami – nabiera więc biegu i piany, robi dużo huku (choć nie wiem czy to stąd nazwa) i płynie dalej w poziomie – wodospad jest kawałek dalej.

Z Taupo do Wellington jest jakieś 350 km, więc musieliśmy się sprężać, żeby dotrzeć tam o jakiejś sensownej porze - w Europie, jadąc po autostradach, 350 km to pestka, ale tutaj, po krętych wąskich drogach stanowych przebycie takiego dystansu zabiera jakieś pięć do sześciu godzin. Drogi stanowe (State Hiways) mają tutaj po jednym pasie w każdą stronę i tyle. Ale właściwie to nie potrzeba więcej, bo samochody spotyka się raz na czas i o żadnych korkach nie ma mowy. Jechaliśmy więc sobie spokojnie i niespiesznie, stosując się do ograniczeń prędkości, drogą stanową SH1 przez kolejne miasteczka, o coraz to fikuśniejszych nazwach, a pogoda coraz bardziej dawała się we znaki. Gdzie jest to słynne nowozelandzkie lato? Ostatnie trzy dni albo pada, albo wieje, albo i pada, i wieje. Ale dzielnie jechaliśmy na południe.

Właściwie dość niespodziewanie, za kolejnym zakrętem, objawił się nam teren jakby pustynno - krzaczkowy - wielkie przestrzenie, szaro bure, w tle majaczą jakieś wzgórza i wszędzie wielkie słupy wysokiego napięcia, kilometry drutu nad nami i szum przepływającego prądu. Zatrzymaliśmy się tam na prośbę Ignaca, który chciał zrobić kilka zdjęć - takie krajobrazy to woda na jego fotograficzny młyn :) Zjechaliśmy na jakąś drożynę, którą w sumie ciężko było odróżnić od 'niedrożyny', bo wszędzie ziemia i krzaki, ale gdzieś z boku widniała tabliczka z napisem Tongariro National Park, informująca, że obrazą byłoby zjeżdżanie z wytyczonej drogi, więc po prostu się zatrzymaliśmy. Krajobraz księżycowo - okropny, później dowiedzieliśmy się, że kawałek dalej, na Tongariro Crossing, kręcone były sceny z Władcy Pierścieni, przedstawiające Mordor - wszystko by się zgadzało :)

Kiedy dojechaliśmy do Wellington, pogoda trochę się zmieniła - padało jeszcze bardziej. Zatrzymaliśmy się u znajomych Ewy i Kuby - Magdy, Bartka i ich ślicznej trzyletniej córeczki Łucji o wyglądzie małego aniołka. Pyszna kolacja, gry planszowe i winko sprawiły, że deszcz na chwilę wyparował nam z głowy :) Ale ponieważ następnego dnia wcale nie ustał, po szybkiej i mokrej wizycie na targu warzywnym, zamelinowaliśmy się w muzeum Te Papa - fantastycznym, pięciopoziomowym zbiorze wystaw przedstawiających przyrodę Nowej Zelandii, historię podpisania traktatu w Waitangi, wyroby ze słynnego zielonego kamienia Pounamu (występuje tylko na południowej wyspie - wiemy już gdzie, więc mamy szanse być bogaci ;), fotografie nowozelandzkiego artysty Briana Brake'a i mnóstwo innych ciekawostek - nie zdążyliśmy obejrzeć wszystkiego, ale w drodze powrotnej na pewno jeszcze tam zajrzymy. Podeszliśmy też do mariny, żeby obejrzeć zacumowaną łódź Zbigniewa Gutkowskiego, który opływając samotnie świat, tydzień temu zawitał do Wellington, a po drodze na murze przy porcie zauważyliśmy tablicę upamiętniającą przypłynięcie do Nowej Zelandii 770 polskich sierot po drugiej wojnie światowej. Sporo polskich akcentów jak na jeden dzień :)

Aha, oczywiście, czy deszcz, czy słońce, ludzie w tym kraju naprawdę chodzą boso! Na targu i przy muzeum widzieliśmy kilka osób w długich spodniach i płaszczach przeciwdeszczowych, ale bez butów :)

Magda i Bartek wykarmili nas do syta, a na drogę obdarowali chlebem domowej roboty, który jest pyszny sam w sobie, a przy tutejszym pieczywie tostowym, to już wogóle jest absolutnym mercedesem i porshe razem wziętymi. Dziękujemy Wam bardzo kochani, za wszystko!

Tak zaopatrzeni stawiliśmy się dziś o siódmej rano w porcie, żeby wsiąść na prom Santa Regina na Południową Wyspę. Właśnie dopływamy, więc kończę, żeby iść podziwiać widoki. Witaj, Południowa Wyspo!

żegnamy deszczowe Wellington

i płyniemy ku lepszej pogodzie

P.S. Na Poludniowej Wyspie piękne słońce (nareszcie!), zatrzymaliśmy się na dwa noclegi w miasteczku Nelson, żeby wszystko wyprać i wysuszyć i jutro ruszamy dalej na południe. Mamy już jedno zaproszenie do pomocy na farmie z zamian za nocleg i jedzenie - dla całej naszej czwórki, więc może nam się uda nie spłukać dokumentnie ;) a tymczasem chłopcy coraz bardziej przystają do wizerunku prawdziwego Kiwusa - opaleni i na boso :D

piątek, 21 stycznia 2011

ZNÓW NA FALI

Na całe szczęście w Nowej Zelandii pogoda zmienia się naprawdę szybko i po wczorajszej ulewie i wichurze przywitało nas dziś rano piękne słońce i delikatny wiaterek. Wedle internetu na obu wyspach miało być dziś pięknie, więc na początek postanowiliśmy rozejrzeć się po Tauranga, a dopiero później ruszać w drogę - w końcu nie musieliśmy już uciekać przed deszczem :) Miasteczko jest bardzo turystyczne, mnóstwo kramów z pamiątkami, kafejek z pysznym jedzeniem i pól kempingowych. Nad samą wodą wyrasta wielka, wielka góra Mount Manganui, na którą można sie wspiąć, albo dla tych bardziej leniwych - można ją sobie całą obejść dookoła, na którą to opcję się zdecydowaliśmy i nie pożałowaliśmy. Po drodze co chwilę spotykaliśmy coś wartego uwagi, a to nadmorskie ptaki, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, a które niewiele sobie robiły z naszej obecności, a to drzewa z fikuśnie powyginanym gałęziami, które ledwo przepuszczały światło, a to skalisty kawałek wybrzeża, o który fale rozbryzgiwały się na wysokość kilku metrów. Ponieważ wszystko chcieliśmy obfotografować, spacer zajął nam sporo czasu, ale kiedy już się dowlekliśmy do końca pętli, trafiliśmy na plażę, której nie widać przy początku trasy. A tam fale na całego, surfingowcy szaleją, na plaży muszelki we wszystkich egzotycznych kształtach - ladies and gentlemen, welcome to Pacifica :D




Tak nam się spodobało, że rozważaliśmy przez chwilę, czy by nie zostać w Tauranga na jeszcze jedną noc, ale tyle jest jeszcze miejsc do zobaczenia przed wyjazdem na południową wyspę...ruszyliśmy więc w głąb półwyspu Coromandel, na Hot Water Beach – plażę, gdzie głęboko pod ziemią, są bardzo gorące kamienie pochodzenia wulkanicznego, które ogrzewają źródła wody, dając tym samym darmowe Spa nad oceanem [iGnac: ktoś tylko musi to Spa wykopać w ziemi ].
Jedyny problem, to żeby przyjechać tam w czasie odpływu, bo inaczej woda przykrywa wszystkie źródła i nie ma tam czego szukać. Oczywiście, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, przypływ właśnie osiągnął swój punkt kulminacyjny, więc przespacerowaliśmy się tylko po plaży i pooglądaliśmy wyczyny surfingowców. Było już późne popołudnie, trzeba nam się więc było zainteresować kwestią noclegu – pogoda piękna, ani chmurki na niebie, więc kemping wydawał się oczywistym wyborem. Gorzej było tylko z jego znalezieniem. Gps podawał nam namiary na jakieś hotele i motele, jeździliśmy więc krętymi dróżkami, aż znaleźliśmy bardzo miłe pole namiotowe, na którym urzędowało starsze urocze małżeństwo Kiwusów w roli managerów. Mieli tak silny akcent nowozelandzki, że ledwo rozumieliśmy, co do nas mówią, ale koniec końców udało im się nam nawet wytłumaczyć jak dojechać do lokalnego sklepu po szybkie zakupy na kolację. Byli nawet na tyle mili, że zadzwonili tam zapytać, o której zamykają żebyśmy nie jeździli na darmo. A na koniec powiedzieli, żebyśmy się nie spieszyli ze zwijaniem nazajutrz, bo i tak nie ma dużo ludzi, więc możemy zostać ile chcemy. Byliśmy tak ucieszeni, że prawie od razu zdecydowaliśmy, że zostaniemy tam na dwie noce – na Coromandel jest mnóstwo miejsc do zobaczenia, a po co szukać kolejnego kempingu, skoro to może być nasza baza wypadowa. Cały czas piszę ‘tam’ i ‘to’, bo z tego wszystkiego nie bardzo wiemy jak nazywa się to miejsce…na znakach drogowych są tylko nazwy plaż i zatok oraz większych miasteczek, a nasz kemping leżał wlaśnie gdzieś pomiędzy nimi – ustalmy więc, że były to bezpośrednie okolice Flaxmill Bay, niedaleko zatoki Cooka i zatoki Mercury (do jednej Kapitan Cook przypłynął, kiedy po raz pierwszy przybył do Nowej Zelandii, a na drugiej obserwował przesilenie Merkurego – wszystko logiczne).

to właśnie nasz wspaniały kemping

a plaża to nasz cel :)

Tak czy inaczej, następnego dnia, po zaskakująco zimnej nocy, kiedy już zjedliśmy śniadanie i rozgrzaliśmy się w porannym słońcu, pojechaliśmy grzać się dalej – wedle rozpiski w kempingowej kuchni, do wczesnego popołudnia na Hot Water Beach miał być odpływ.
Plaża przedstawiała zabawny widok – wszędzie pusto, z wyjątkiem jednego, niewielkiego skrawka, gdzie tłumy ludzi z łopatami, kopią sobie mini baseniki w piachu. Za 5 dolarów można wypożyczyć łopatę, chłopcy więc udali się do wypożyczalni, a my z Ewą zaczęłyśmy rozgrzebywać piasek rękami –a co ;)

(wszyscy kopali, kopaliśmy więc i my :))

Trudno nam było uwierzyć, że w oceanie jest taka zimna woda, a dwa metry od brzegu ma być gorąca. Ale jednak była! I to jak gorąca, miejscami widać było, jak paruje. Nie wiem, jak ci ludzie to wytrzymują. My zachowaliśmy pewien umiar, mieszając sobie wodę gorącą z zimną z oceanu. Taplaliśmy się tak dłuższą chwilę, raz na czas wbiegając w zimne fale i wracając powrotem do ciepłej wody, a w tym czasie słoneczko sprawiło nas na malinowo, ale już brązowiejemy .
Następnym przystankiem było Cathedral Cove, mała zatoczka, gdzie kręcili fragmenty drugiej części filmu Opowieści z Narni. Zajechaliśmy na parking, z którego 40minutowym spacerem idzie się – jak zawsze w Nowej Zelandii – w górę i w dół, w prawo i w lewo, aż dociera się do celu. Pamiętacie, jak opisywaliśmy naszą niebiańską plażę w Karikari? Ona jednak wymięka przy Cathedral Cove. Bielutki piasek, woda tak krystaliczna, że nawet stojąc po pas, widać idealnie czubki palców, a fale…hm, wyszło na to, że nawet na końcu świata, mając przed sobą najwspanialsze widoki i największe atrakcje, w głębi serca pozostajemy dzieciakami – skakanie na falach rządzi. Fakt, że te fale były tak wielkie, że kiedy się załamywały, to tworzyły się w nich tunele powietrzne, nie mówiąc już o tym, że przykrywały nas w zupełności – tak czy inaczej, skakanie na falach rządzi:)



Zmęczeni słońcem i wodą, po drodze na kolację zahaczyliśmy dosłownie na chwilkę na Hahei Beach ( bo w przewodniku było napisane, że nie można jej ominąć – ale przy Cathedral Cove – nie ma szans), a potem nad zatokę Cooka, ale oczywiście przy naszym szczęściu, nie w to miejsce gdzie on przypłynął, tylko w jakieś zupełnie inne, gdzie spacerowała jakaś pani z pieskiem i niemiłosiernie wiało. W ogóle, po przeżyciach całego dnia, niewiele mogło zrobić na nas wrażenie.
To, co zrobiło na nas wrażenie, miało miejsce dopiero w nocy. Niespodziewanie odezwała się syrena. Taka dźwiękowa, nie ta pani, co mieszka w morzu. Ponieważ nie jesteśmy mocni w odczytywaniu sygnałów dźwiękowych nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje – wiał straszny wiatr, gdzieś w oddali słychać było jadące samochody, Ignac więc zasugerował, że może to alarm sygnalizujący nadejście tsunami – wszędzie po drodze widzieliśmy znaki ‘tsunami evacuation root’ więc z pewnością jest to rejon zagrożony. Nie muszę chyba mówić, że taka myśl przyprawiła mnie i Ewę o lekką palpitację (Kuba spał jak zabity – szczęściarz), a Ignaś jak gdyby nigdy nic ułożył się do spania, próbując jeszcze interpretować szum wiatru jako szum wody. Ha, ha. Na kempingu nikt się jakoś alarmem nie przejął, nikt nawet nie wyszedł z żadnego namiotu, ustaliliśmy więc, że dzień ostateczny chyba jeszcze nie nadszedł i próbowaliśmy zasnąć, choć nie było to łatwe, bo wiatr tak szarpał namiotem, że cały czas nam się wydawało, że odlecimy. [iGnac: dla jasności –zasugerowałem , że to może sygnał tsunami, ale wyszedłem z namiotu i sprawdziłem czy aby pozostali kempingowicze nie uciekają. Jak już Krysia zauważyła wszyscy spali, więc uznałem, że jest bezpiecznie ]
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że ktoś rozpalił na plaży ognisko, ktoś inny to zauważył, a że mocno wiało i groziło to pożarem, zaalarmowano straż pożarną i stąd syrena. Ale, jak powiedział miły pan manager kempingu, taki rodzaj sygnału faktycznie oznacza nadejście tsunami, pożar sygnalizuje się zazwyczaj inaczej i on sam był nieco skołowany. Wiec może to i lepiej, że nie umiemy odczytywać sygnałów dźwiękowych, bo byśmy niepotrzebnie umierali z nerwów.

A dziś cały dzień w drodze – dojechaliśmy do Taupo, malowniczego miasteczka turystycznego położonego nad jeziorem Taupo – jak zawsze, nazwy nieco skomplikowane w brzmieniu, ale logiczne . Jutro ruszamy już do Wellington.
Aha, no i last, but not least – pozdrawiamy, całujemy I ściskamy ukochane nasze Babcię Jankę i Babcię Stenię oraz Dziadzia Kazia, Jedynego i tez Ukochanego, z okazji ich świąt – dziś i jutro :-)
K&iG.