Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 27 stycznia 2011

PIĘKNE WIDOKI I KRWIOŻERCZE MUSZKI.

To nasz czwarty dzień na Wyspie Południowej - jak na razie, odpukać, wszystkie słoneczne. Kiedy przybyliśmy tu w poniedziałek, cieszyliśmy się z tego słońca jak głupki, tacy byliśmy wymarznięci po ostatnich dniach na północy. Wyspa południowa przywitała nas bardziej suchym powietrzem i bardziej europejskim krajobrazem - choć nie pozbawionym pewnego surrealizmu ;)

Kiedy zjechaliśmy z promu, nie bardzo wiedzieliśmy co dalej ze sobą zrobić - jesteśmy super organizatorami, nie ma co ;) W Picton, do którego przybił nasz prom, nie wyglądało specjalnie interesująco, zdecydowaliśmy się więc pojechać kawałek dalej, do miasteczka Nelson, nazwanego tak, jak się łatwo domyślić na cześć admirała Nelsona. Wybór okazał się bardzo dobry, znaleźliśmy taniutki camping, a miasteczko i jego okolice są bardzo urokliwe i interesujące. Wprawdzie pierwszy dzień poświęciliśmy głównie na pranie, suszenie, domywanie siebie i sprzętów, oraz mini rekonesans (gdzie jest lokalny sklep i miejsce z bezprzewodowym internetem), a pół następnego na wysyłanie maili do couch surferów i ludzi na farmach - ale i tak udało nam się zobaczyć co nieco :)

Samo miasteczko robi bardzo symaptyczne wrażenie - w centrum jest sporo budynków z początku XX wieku, jest dużo zieleni i jest katedra (!), widok dość niespotykany w tym kraju. Wybudowano ją na wzgórzu, gdzie, od momentu osiedlenia się Europejczyków, odprawiano msze, potem stanął tam mały kościółek, a wreszcie katedra.

Oprócz tego, w Nelson jest boisko, na którym odbył się pierwszy mecz rugby oraz…hm, jak to nazwać… najbardziej centralny punkt Nowej Zelandii? To miejsce, które wyznacza się przecinając na mapie linie łączące północ z południem i wschód z zachodem, albo kiedy prowadzi się te linie na ukos i krzyżuje…no w każdym razie, podążając za strzałkami i gramoląc się pod całkiem stroma górę, rzeczywiście dotarliśmy do ‘Center of New Zealand’, z którego roztaczała się piękna panorama okolicznych gór, samego Nelson, zatoki…co kto sobie życzy.

Wyczytaliśmy w przewodniku, że całkiem niedaleko znajdują się piękne, japońskie ogrody Miyazu, założone przez pana Miyazu na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, symbolizujące przyjaźń japońsko – nowozelandzką, pełne kwiatów, oczek wodnych i rzeźb – wyobrażaliśmy już sobie ten przepych i bogactwo, ale, niestety, te dwadzieścia lat zrobiło swoje. Oczka wodne pozarastały jakimiś glonami, kwiaty chyba już przekwitły, a rzeźb nigdzie nie było – Nowozelandczykom chyba lepiej wychodzi dbanie o środowisko naturalne, niż takie stworzone sztucznie :)

Aha, zaopatrzyliśmy się też w preparat na owady, bo okazuje się, że na Południowej Wyspie jest taki śmieszny gatunek muszek, tak małych jak owocówki, które gryzą nieprzeciętnie. I jest ich tu całe mnóstwo. Preparat jest do smarowania i jest bardzo silny, więc można go nakładać niedużo – zaaplikowaliśmy zgodnie z instrukcją ale i tak nas pogryzły w nocy. Krwiopijcy. Tacy pogryzieni, drapiąc się co chwila, wyjechaliśmy z Nelson w środę rano, kierując się na północny zachód, w stronę Abel Tasman National Park i nad zatokę Golden Bay. Wiedzie tam piękna trasa, jak to zazwyczaj w Nowej Zelandii kręta jak nie wiem co – jeden z jej odcinków, Takaka Hill Road, na długości 25 km ma 365 zakrętów J I oczywiście nie w poziomie, tylko pod górę – lub z góry, w zależności od kierunku jazdy. Widoki z tej trasy – bezcenne, nieziemskie. [iGnac: i jest to najbardziej kręta droga na świecie]

W Narodowym Parku Abla Tasmana można wędrować wzdłuż wybrzeża – w zasadzie to z tego właśnie on słynie, że ludzie przyjeżdżają i urządzają sobie trzy/czterodniową wędrówkę z plecakami. Można też opłynąć nabrzeże zatoki kajakiem, ale i dla tych, którzy przyjeżdżają samochodem i nie mają dużo czasu, znajdą się atrakcje. Ponieważ jesteśmy zaprawionymi w boju grotołazami, zdecydowaliśmy się zaglądnąć do jaskini Ngarua Cave, gdzie oprócz 40 000 000 letniego marmuru, można zobaczyć również kości praptaków. Nieźle :)

Ponieważ było już trochę za późno na wyprawę na nadbrzeże, odłożyliśmy to na następny dzień, a w zamian za to, po szybkim rozbiciu namiotu na kempingu w Takaka, pojechaliśmy nad Pupu Springs – źródła wody, najczystszej na świecie, idealnie przezroczystej, z czymś na kształt słodkowodnego odpowiednika rafy koralowej. Dla Maorysów jest to święte miejsce, nie można się w tam kąpać, ani maczać paluchów, ani czerpać wody do picia. Chodzi również o to, żeby przy okazji nie zanieczyścić źródeł. Wedle przewodnika, w najgłębszym miejscu widoczność sięga 62 metrów w dół – nam wszystko wydawało się płytsze, ale to zapewne ‘podwodny skrót perspektywiczny’, wrażenie i tak było niesamowite. Robiliśmy zdjęcia jak szaleni, ale niestety, jak to zazwyczaj bywa z krajobrazami zapierającymi dech w piersiach – żadne zdjęcia nie oddadzą tego piękna. Dodatkowo, ścieżka wiodła nas przez niesamowite zarośla, a cykad było tak dużo, że musieliśmy mówić podniesionym głosem. To chyba najpiękniejsze miejsce, jakie do tej pory widziałam.

Po powrocie i kolacji załadowaliśmy kartę sim z telefonu do komputera, żeby na szybko sprawdzić maila – jak Ignac wczoraj pisał, jesteśmy już umówieni na niedzielne przybycie na farmę, na której za nocleg i wyżywienie będziemy pracować przez kilka godzin dziennie. Kylie, nasza gospodyni przez Internet robi wrażenie bardzo miłej osoby, choć nieco chaotycznej. Wygląda na to, że będziemy mieszkać w osobnym domu, nasi gospodarze lubią jeść mięso, a doświadczenie z taką pomocą w zamian za nocleg mają takie samo jak my, czyli żadne – mam nadzieje, że obie strony będą zadowolone

W czwartek rano zostaliśmy mistrzami szybkiego zbierania się – już o dziesiątej wyjechaliśmy z kempingu, a wszystko po to, żeby zarezerwować water taxi – wodną taksówkę. To tała motorówka na 18 osób, która pływa po zatoczkach w obrębie Golden Bay. Podróż w jedną stronę trwa jakieś półtorej godziny, po drodze mogą dosiadać się i wysiadać poszczególne osoby, a czasami łódź zatrzymuje się, żeby pasażerowie mogli obejrzeć wodne ciekawostki. Nam dziś udało się zobaczyć blue penquins – najmniejsze pingwiny na świecie, foki wygrzewające się na kamieniach i całe mnóstwo ptactwa wodnego. No i oczywiście szmaragdową wodę, niebo bez jednej chmurki, złocisty piasek i góry na horyzoncie. Zaczynam rozumieć o co chodzi z tym stwierdzeniem, że Południowa Wyspa jest o wiele piękniejsza od Północnej.

Jedynym problemem jest to, że przez nasze niespieszne podróżowanie właściwie nijak nie przybliżyliśmy się do naszego celu – farmy 45 minut jazdy na południe od Queensland, gdzie teoretycznie powinniśmy dotrzeć w niedzielę. Bo dziś (czwartek) nocujemy w Motueka , czyli przed nami jeszcze ponad 900 km drogi. Ale jak mawiają Nowozelandczycy – don’t worry about it – Kylie napisała nam smsa, żebyśmy nie gnali, jeśli przyjedziemy w poniedziałek, to też będzie dobrze – co za naród :)

I właśnie jeszcze o tym chcę napisać – o ludziach tutaj – choć wiem, że ten wpis i tak jest już niemiłosiernie długi, ale to naprawdę zasługuje na wzmiankę. Gdziekolwiek się nie ruszymy, kogokolwiek nie spotkamy, czy to jest kasjerka w sklepie, czy przechodzień na ulicy, czy współpasażer na promie – wszyscy są tak mili i uczynni, uśmiechnięci, pomocni i wyluzowani, nic nie jest da nich problemem. Nowopoznane osoby są autentycznie ciekawe skąd jesteśmy, sugerują nam trasy podróży, opowiadają o miejscach wartych zobaczenia, pokazują je na mapie i tłumaczą jak tam dojechać. Wczoraj zagadała do nas pani w kawiarni i od słowa do słowa zaczęła dzwonić po różnych kempingach, żeby zapytać gdzie są wolne miejsca, żebyśmy mogli tam przenocować – żebyśmy się nie błąkali bez sensu. Wiadomo, że nie są to żadne spektakularne gesty, ale i tak robią na nas wrażenie i powodują, że czujemy się tu bardzo zaopiekowani.

3 komentarze:

  1. mysle, ze jestem nowozelandka. wnioskuje z ostatniego akapitu. tydzien temu wracam np. z Wawy, delegacja, jestem wyrabana. zagaduje mnie na centralnym dziewczyna. po ang. o pociag do krk. Turczynka. b. fajna. nie rozstalysmy sie do momentu, . kiedy wysadzilam ja z taksowki, ktora Ja podwiozlam do hostelu, ktory Jej znalazlam w sieci i zabukowalam przez telefon. poza tym - cala droge odpisywala na emaile na moim maczku (no, to jest dowod - maczka ludziom daje dotknac!)... fajna podroz i fajna osoba o mega skomplikowanym imieniu. a pisze to w goraczce, ale aby dac pozytywne haslo: tu tez jest potencjal :)
    (no, i troche tez chce zostac pochwalona... :P )

    sciski dobranocne

    OdpowiedzUsuń
  2. oooooooooo, Szycha, zdecydowanie podnioslas potencjal i nalezy Ci sie pochwala! To zapraszamy do nas, dzis akurat pada deszcz, ale jutro juz ma sie rozpogodzic - to sie jeszcze opalisz :D
    to ja pisze, Krysia, tylko z kompa Cichego i Ewy, wiec mnie podpisuje jako Cichy...

    OdpowiedzUsuń
  3. :) senkju. ale ja tak zawsze robie, zeby nie bylo, ze po raz pierwszy :D

    OdpowiedzUsuń