Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 16 stycznia 2011

UPDATE POSTU - O QUADACH

Żeby móc pojeździć na quadach, musieliśmy się ograniczyć z bagażami do zawartości naszych kieszeni, zdjęcia z tej wyprawy były robione moim aparatem. (bo to ja, Krysia piszę). A że wczoraj faktycznie coś nam nie chciał internet przepuszczać tych zdjęć, to może dziś się uda - małe uzupełnienie zdjęciowo - filmikowe :)















tu właśnie wypożyczyliśmy quady












I jeszcze filmik z wyprawy, narazie jeden, bo drugi się nie chce załadować:





Dzisiaj będzie trochę inaczej :-)
Jesteśmy już zmęczeni i nie bardzo mamy siłe układać ładnie bloga, więc najpierw zobaczcie zdjęcia, a potem przeczytajcie wpis. Zdjęć jest dużo więcej i niedługo pojawią się na pasku na górze.
Pozdrawiamy



Cape Reinga

święte drzewo

Cape Reinga

my

u nas lato

droga na północy

wydmy

szukamy farmy z kanapą

na farmie

farma

farma

byk

my, Linsay i jej 'piesek'

Northland - 15/01/2011

Dzięki cudom techniki piszę teraz wpis siedząc na tylnej kanapie samochodu. Kuba prowadzi, Ewa go pilotuje a my z Krysią zajmujemy tył. Jest po szóstej wieczorem, a my podążamy na południe :-) Dotarliśmy dziś do Cage Reinga, świętego miejsca dla Maurysów, gdzie spotykają się Ocean Spokojny od wschodu z Morzem Tasmana od zachodu, gdzie poprzez korzenie świętego drzewa dusze zmarłych schodzą do oceanu na spoczynek. Znajduje się też latarnia morska znana z widokówek.
Zacznijmy jednak opis dnia od początku. Wstaliśmy przed 8 rano - a właściwie to Krysia wstała, a pozostała trójka starała się zwlec z łóżka... Po szybkim śniadaniu Kuba profesjonalnie zapakował bagażnik, żeby nic nie wystawało, bo to przecież Northland, ziemie, na których głównie zamieszkuje ludność rdzenna. Ostrzegano nas, żeby bardzo uważać, nie zostawiać nic w aucie na widoku, bo tutaj „strasznie kradną”. W Auckland ludzie często zostawiają samochody z otwartymi szybami nie mówiąc już o zamku, więc według nas trzeba uważać tak samo jak w Polse. Rano Krysia (wytypowana przez grupą jako najlepiej mówiąca po angielsku) zadzwoniła do firmy wynajmującej quady w miejscowości Ahipara, znajdującej się na zachodnim wybrzeżu, na samym początku 90 milowej plaży. Plaża ta w rzeczywistości liczy ok 65-70 mil czyli trochę ponad 90 km, ma status drogi i mogą po niej jeździć samochody (niestety 4x4). Tak prawdę mówiąc po samej plaży bez trudności udałoby się pojeździć naszą niebieską strzałą, ale problem stanowiłby wjazd na plaże i zjazd z niej... Dlatego postanowiliśmy odbić to sobie i pojeździć na quadach. Wynajęliśmy 2 quady Yamaha Grizzly o mocy 350cc i już ok 11 rano pędziliśmy po piasku 90 milowej plaży. Prędkość maksymalna takiego Grizzly to ok 80-90 na godzinę, zależy jak bardzo jest już wyeksploatowany. Robiliśmy ósemki na piasku, kółeczka na 3 kołach, Kuba nawet „narysował” dla Ewy serce. Pojeździliśmy chwile po okolicznych wydmach (biorąc pod uwagę, miejsce do którego pojechaliśmy później należałoby je nazwać wydemki) i po 12 ruszyliśmy dalej na północ. Po drodze zatrzymaliśmy się na fish&chips w portowej miejscowości, która słynie z dobrej ryby z frytkami. Po raz kolejny popełniliśmy ten sam błąd i zamówiliśmy za dużo jedzenia. Porcje w tutejszych knajpkach take away są dla nas nie do przejedzenia...
Tutaj na chwilę przeskoczę trochę do teraźniejszości, jako że jedziemy już na resztkach paliwa i zastanawiamy się czy starczy nam do stacji - i czy ta stacja będzie otwarta?

Krysia: Stacja nie była otwarta - musimy się nauczyć, że w Nowej Zelandii trzeba tankować kiedy się nadarzy okazja, a nie kiedy kończy się benzyna ;) Na szczęście obok stacji był dom, a ludzie mieszkający w nim zgodzili się nam sprzedać trochę swojej benzyny. Na nieszczęście było jej tylko 2.5 litra, a krzyknęli sobie za to 30 dolarów - Ignacowi udało się stargować na 20 dolarów, ale to i tak rozbój w biały dzień.

Ale wszystko dobrze się skończyło, dotarliśmy gdzie trzeba, wróćmy więc do chronologii wydarzeń.
Najedzeni po samo oko ruszyliśmy w stronę Cape Reinga - ale to się nie da tak po prostu gdzieś pojechać, kiedy dokoła tyle plaż...jak to tej pory widzieliśmy tylko plaże po zachodniej stronie wyspy, czyli te pochodzenia wulkanicznego z czarnym piaskiem, a marzyło nam się pohasać po śnieżnobiałym piaseczku, o którym tyle słyszeliśmy, że słynie z niego wschodnie wybrzeże. Nie widzieliśmy - więc nie chciało nam się wierzyć że jest aż taki znowu biały.
I wreszcie dotarliśmy na Rarawa Beach - i oniemieliśmy. NAPRAWDĘ najbielszy piasek, jaki kiedykolwiek widziałam! Woda niebieściutka! Fale wysokie, idealne, żeby wypróbować nasze body boards - i nikogo jak okiem sięgnąć. Niesamowite, lokalnych chyba nie rajcują takie widoki, a że my jesteśmy wiecznie spragnieni słońca i wody, nie ociągaliśmy się nadmiernie :) Body boarding jest fantastyczny, w ogóle słońce jest fantastyczne i ocean jest fantastyczny :) Kiedy się trochę wyszaleliśmy, wyskakaliśmy i wybiegaliśmy, nasza Toyotka dowiozła nas do wspomnianego już tyle razy Cape Reinga, miejsca, gdzie kończy się Nowa Zelandia. Albo raczej - zaczyna, bo wszyscy pierwsi osadnicy przybyli właśnie tamtędy. Aha, no i tam styka się Pacyfik z Morzem Tasmana, tworząc niesamowite fale i wiry, co przez Maorysów jest uważane za symbol spotkania i połączenia mężczyzny z kobietą.

iGnac: W drodzę powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na wydmach - wieeelkich wydmach, gdzie zrobiliśmy sobie spacer księżycowy - kiedy zbiega się po stromej wydmie, nogi zapadają się w piasku i trzeba podskakiwać. Uczucie jest śmieszne, jakby inny stan nieważkości :-)
Krysia: przyznaję, że byłam straszną „męczydupą” w trakcie tej wyprawy na wydmy, ale wiało mi piaskiem w oczy, a wspinanie się na sam szczyt było naprawdę męczące...coż, nie wszystko jest dla wszystkich :)

A teraz punkt kulminacyjny dnia wczorajszego - couch surfing :)
Jesteśmy zepsutymi Europejczykami, którym wydaje się, że przebycie 150 kilometrów samochodem zajmie jakieś półtorej godziny. W NZ autostrady są raczej w miastach i służą do sprawnego przemieszczania się między dzielnicami bez stania w korkach. Poza miastem są kręte wąskie dróżki, czasami asfaltowe, a czasami szutrowe, więc podróż zajmuje o wieeeeele dłużej. Z tego powodu zanim dotarliśmy do Dargaville, było już dobrze po jedenastej. Aha, a że z zasięgiem telefonów też bywa różnie, to nie bardzo nawet mieliśmy jak dać znać Linsay, dziewczynie, która miała nas przenocować, że się spóźnimy. Ale w końcu wjechaliśmy w strefę zasięgu, udało się nam do niej dodzwonić, wpisaliśmy jej adres w gps i jadąc serpentynami dotarliśmy na miejsce. Linsay mieszka ze swoim chłopakiem na farmie - 13.000 akrów, gdzie chodują krowy i świnie. Ale nie zobaczyliśmy nic z tego aż do dziś rano - bo przyjechaliśmy ściętą nocą. Kiedy podjechaliśmy pod dom, pierwsze co zobaczyliśmy, to pies wielkości niedźwiedzia. Linsay wyszła nam na powitanie, mówiąc, że piesek (rottweiler) jest bardzo przyjazny i jeszcze rośnie, bo nie ma nawet roku. Ok :) Pokazała nam nasze pokoje i poszła spać dalej (bo właściwie to ją obudziliśmy), zostawiając dom do naszej dyspozycji. Chyba musimy się jeszcze przyzwyczaić do takiego nowozelandzkiego luzu - spóźnicie się? ok. Przyjedziecie w środku nocy? nie ma problemu. Ja idę spać dalej, a wy zajmijcie się sobą :)

Po błogim przespaniu nocy na superwygodnych łóżkach, Linsay zrobiła nam śniadanie - jajka na bekonie prosto od świnki, a potem zabrała nas na spacer po farmie i pokazała nam, miastowym typom, dojarnię, pastwiska, objaśniła jak co działa i jak wygląda ich codzienna praca.

A kiedy wróciliśmy ze spaceru i zrobiliśmy kawę, skoczyła jeszcze raz do dojarni po świeże mleko :) Couch surfing jest super :)

6 komentarzy:

  1. oh yeah! CS jest super!
    a ocean i slonce sa super super!
    u nas dzis caly dzien siapi lub mgli, wiec moglam zalozyc swoje super super rozowe kalosze. na pewno mi zazdroscicie...:P

    OdpowiedzUsuń
  2. o, Mon'a...totalnie Ci zazdrościmy tych kaloszków - u nas, no, po prostu nie ma szans, żeby założyć kalosze...nawet nie wiem czy się kupić da, co za kraj...

    OdpowiedzUsuń
  3. hahaha,a jednak te malutkie aparaciki są najlepsze, i na quady można je zabrać :D

    OdpowiedzUsuń
  4. rewelacja!!!! (apdejt)
    REWELACJA - ze KRysia prowadzi!
    choc i tak najbardziej lubie Wasze zdjecie podpisane "my" :***

    OdpowiedzUsuń
  5. Ach, dziekujemy,dziekujemy :) male aparaty sa super, a Szys - zgadnij co? caly dzien dzis leje i kalosze to by sie nam przydaly jak nie wiem co...

    OdpowiedzUsuń
  6. o kuuurna... cholera, mam nadzieje, ze to nie ja wywolalam, nie dosc, ze "szybki" powrot Wam majstrowalam, to teraz - deszcz... jestem jakas czarownica czy co? ;)
    oby slonko powrocilo - jak i do nas dzis!

    OdpowiedzUsuń