Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 stycznia 2011

WELLINGTON - ZIMNE MIASTO I GORĄCE PRZYJĘCIE

Nocleg w Taupo nie należał do najprzyjemniejszych - koło jedenastej wieczorem zaczął padać deszcz. No i padał tak do samego rana, silniej lub słabiej, ale nieustannie i niestety nasz namiot troszeczkę mu uległ - zaczęło kapać z sufitu. Na szczęście kapało na środek podłogi, więc porozsuwaliśmy się na boki i mogliśmy spać dalej. Teraz już namiot jest pięknie podklejony i podszyty gdzie trzeba :) Wstaliśmy więc trochę zziębnięci i szybko zebraliśmy się do drogi, bo co tu robić w taką pogodę?
Zatrzymaliśmy się tylko żeby obejrzeć pobliski wodospad Huka (Falls), który jest o tyle osobliwy, że tworzy się z szerokiej, szerokiej rzeki, która nagle musi zmieścić się w wąskim gardle między skałami – nabiera więc biegu i piany, robi dużo huku (choć nie wiem czy to stąd nazwa) i płynie dalej w poziomie – wodospad jest kawałek dalej.

Z Taupo do Wellington jest jakieś 350 km, więc musieliśmy się sprężać, żeby dotrzeć tam o jakiejś sensownej porze - w Europie, jadąc po autostradach, 350 km to pestka, ale tutaj, po krętych wąskich drogach stanowych przebycie takiego dystansu zabiera jakieś pięć do sześciu godzin. Drogi stanowe (State Hiways) mają tutaj po jednym pasie w każdą stronę i tyle. Ale właściwie to nie potrzeba więcej, bo samochody spotyka się raz na czas i o żadnych korkach nie ma mowy. Jechaliśmy więc sobie spokojnie i niespiesznie, stosując się do ograniczeń prędkości, drogą stanową SH1 przez kolejne miasteczka, o coraz to fikuśniejszych nazwach, a pogoda coraz bardziej dawała się we znaki. Gdzie jest to słynne nowozelandzkie lato? Ostatnie trzy dni albo pada, albo wieje, albo i pada, i wieje. Ale dzielnie jechaliśmy na południe.

Właściwie dość niespodziewanie, za kolejnym zakrętem, objawił się nam teren jakby pustynno - krzaczkowy - wielkie przestrzenie, szaro bure, w tle majaczą jakieś wzgórza i wszędzie wielkie słupy wysokiego napięcia, kilometry drutu nad nami i szum przepływającego prądu. Zatrzymaliśmy się tam na prośbę Ignaca, który chciał zrobić kilka zdjęć - takie krajobrazy to woda na jego fotograficzny młyn :) Zjechaliśmy na jakąś drożynę, którą w sumie ciężko było odróżnić od 'niedrożyny', bo wszędzie ziemia i krzaki, ale gdzieś z boku widniała tabliczka z napisem Tongariro National Park, informująca, że obrazą byłoby zjeżdżanie z wytyczonej drogi, więc po prostu się zatrzymaliśmy. Krajobraz księżycowo - okropny, później dowiedzieliśmy się, że kawałek dalej, na Tongariro Crossing, kręcone były sceny z Władcy Pierścieni, przedstawiające Mordor - wszystko by się zgadzało :)

Kiedy dojechaliśmy do Wellington, pogoda trochę się zmieniła - padało jeszcze bardziej. Zatrzymaliśmy się u znajomych Ewy i Kuby - Magdy, Bartka i ich ślicznej trzyletniej córeczki Łucji o wyglądzie małego aniołka. Pyszna kolacja, gry planszowe i winko sprawiły, że deszcz na chwilę wyparował nam z głowy :) Ale ponieważ następnego dnia wcale nie ustał, po szybkiej i mokrej wizycie na targu warzywnym, zamelinowaliśmy się w muzeum Te Papa - fantastycznym, pięciopoziomowym zbiorze wystaw przedstawiających przyrodę Nowej Zelandii, historię podpisania traktatu w Waitangi, wyroby ze słynnego zielonego kamienia Pounamu (występuje tylko na południowej wyspie - wiemy już gdzie, więc mamy szanse być bogaci ;), fotografie nowozelandzkiego artysty Briana Brake'a i mnóstwo innych ciekawostek - nie zdążyliśmy obejrzeć wszystkiego, ale w drodze powrotnej na pewno jeszcze tam zajrzymy. Podeszliśmy też do mariny, żeby obejrzeć zacumowaną łódź Zbigniewa Gutkowskiego, który opływając samotnie świat, tydzień temu zawitał do Wellington, a po drodze na murze przy porcie zauważyliśmy tablicę upamiętniającą przypłynięcie do Nowej Zelandii 770 polskich sierot po drugiej wojnie światowej. Sporo polskich akcentów jak na jeden dzień :)

Aha, oczywiście, czy deszcz, czy słońce, ludzie w tym kraju naprawdę chodzą boso! Na targu i przy muzeum widzieliśmy kilka osób w długich spodniach i płaszczach przeciwdeszczowych, ale bez butów :)

Magda i Bartek wykarmili nas do syta, a na drogę obdarowali chlebem domowej roboty, który jest pyszny sam w sobie, a przy tutejszym pieczywie tostowym, to już wogóle jest absolutnym mercedesem i porshe razem wziętymi. Dziękujemy Wam bardzo kochani, za wszystko!

Tak zaopatrzeni stawiliśmy się dziś o siódmej rano w porcie, żeby wsiąść na prom Santa Regina na Południową Wyspę. Właśnie dopływamy, więc kończę, żeby iść podziwiać widoki. Witaj, Południowa Wyspo!

żegnamy deszczowe Wellington

i płyniemy ku lepszej pogodzie

P.S. Na Poludniowej Wyspie piękne słońce (nareszcie!), zatrzymaliśmy się na dwa noclegi w miasteczku Nelson, żeby wszystko wyprać i wysuszyć i jutro ruszamy dalej na południe. Mamy już jedno zaproszenie do pomocy na farmie z zamian za nocleg i jedzenie - dla całej naszej czwórki, więc może nam się uda nie spłukać dokumentnie ;) a tymczasem chłopcy coraz bardziej przystają do wizerunku prawdziwego Kiwusa - opaleni i na boso :D

2 komentarze:

  1. opaleni, na boso i... z... walkie-talkie:D

    OdpowiedzUsuń
  2. "tubylec" nieco zdziwiony (ach ta młodzież pewnie myśli) :) ja na boso tylko w łazience bo od parkietu mi ciągnie styczniowym chłodkiem :(

    OdpowiedzUsuń