Łączna liczba wyświetleń

piątek, 4 lutego 2011

WIEŚCI Z FARMY CIĄG DALSZY

Jest piękne, słoneczne popołudnie, siedzimy sobie w naszym 'cottage house' na farmie w Athol, na południu Południowej Wyspy. Athol ma około 80 (słownie: osiemdziesięciu) mieszkańców, wszyscy się znają i wszyscy już wiedzą, ze tu jesteśmy. Na dziś skończyliśmy już naszą pracę i relaksujemy się przy lokalnym piwku Speight's, więc spróbuję nieco nadrobić blogowe zaległości :)
NaszA droga na południe południa była bardzo urozmaicona, zarówno krajobrazowo, jak i pogodowo. Musieliśmy się trochę dostosować do pogody i nieco ograniczyć nasze chciejstwa oglądania wszystkiego, ale i tak udało nam się sporo zobaczyć. Podróżując zachodnim wybrzeżem, w pierwszej kolejności zawitaliśmy do Buller Gorge, kanionu niedaleko miejscowości Murchison. Jedną z tamtejszych atrakcji jest przechadzka po najdłuższym w Nowej Zelandii, studziesięciometrowym, chwiejącym się niemożliwie moście wiszącym nad rzeką Buller. Moi kompani byli zachwyceni, Ignac robił w trakcie przechadzki mnóstwo zdjęć, a ja mierzyłam się z moim lękiem przestrzeni i usilnie próbowałam nie patrzeć w dół. Więc właściwie to nie wiem jakie widoki roztaczają się z mostu, podobno piękne ;)

straszny mostek

Kiedy już przebrnie się przez te straszne sto dziesięć metrów, krętą, wąziutką ścieżynką można dotrzeć do wodospadu na Buller, bardzo malowniczego miejsca, niekoniecznie w sam raz dla turystów w japonkach. My sie chyba nigdy nie nauczymy, że japonki, narodowe obuwie Nowozelandczyków, nadają się tylko i li do przechadzek po mieście. Do chodzenia po błocie i skałach - stanowczo nie.


droga do wodospadu i nad wodospadem - znajdźcie Ignaca :)

Im dalej na południe, tym więcej gór wyrastało przed nami. Po noclegu w Westport, przy pogodzie zmieniajacej się średnio co pół godziny i akompaniamencie wiatru, podjechaliśmy na Cape Foulwind, gdzie można podziwiać foki futerkowe w ich srodowisku naturalnym. Żadne zoo tego nie zastąpi. Wprawdzie nie da się podejść do nich zbyt blisko, ale widać je całkiem nieźle, jak wygrzewają się na kamieniach i cierpliwie znoszą turystów i ich aparaty :)

foki na skałach

daleko do domu

Jadąc dalej zachodnim wybrzeżem, zatrzymailiśmy się w Punakaiki, gdzie czekały na nas Pancake Rocks - skały naleśnikowe, które nazwę zawdzięczają swojej budowie, cieniutkim warstwom wapienia, jednej na drugiej, zupełnie jak sterta naleśników. Podobno trafiliśmy na idealną pogodę do ich podziwiania - silny wiatr i szalejące wokól fale, jak zachwalał przewodnik - Matka Natura w pełnej okazałości. Już nie w japonkach, w kapturach na głowach, żeby nie ogłuchnąć od tej wichury, popodziwialiśmy należycie, ale krótko, bo zaczeło padać.




Pancake Rocks - what do you see?

Na szczęście, pogoda nie przestała się zmieniać, i kiedy dotarliśmy po południu do lodowca Franz Josef, było już całkiem przyzwoicie. Franz Josef Glacier, to oczywiscie nazwa nadana przez Europejczyka, Juliusa von Haasta w XIX wieku, dla Maorysów lodowiec był znany jako Ka Roimata o Hine Hukatere, czyli Łzy Lawinowej Dziewczyny (w trochę dowolnym tłumaczeniu - z angielskiego, nie z maori, rzecz jasna :)) I rzeczywiście, jęzor lodu schodzący w dolinę mógłby uchodzić za zamarznięte łzy kobiety płaczącej za utraconym mężczyzną - jeśli ktoś wierzy w baśnie.

Lodowiec, z daleka i bliska


wodospady po drodze

Ostatni punkt programu to nocleg. W Nowej Zelandii jest taki organ, który nazywa się Department of Conservation. Patronuje on sieci kempingów na terenie całego kraju, to tak jakby te kempingi były państwowe. Przy okazji są też istotnie tańsze od pozostałych, a ich cena zależy od wielkości i wyposażenia. Tak się złożyło, że dwadzieścia kilometrów od miejscowości Fox Glacier, tuż przy plaży,jak wskazywała mapka Department of Conservation, jest kemping zupełnie darmowy. Wprawdzie zupełnie bez prądu i tylko z toaletą, z miejscem tylko na osiem namiotów, ale postanowiliśmy podjąć wyzwanie i spróbować się rozbić tak prawie na dziko. Z informacji na mapce wynikało też, że droga dojazdowa nadaje się tylko dla mniejszych samochodów, bo te większe by sie nie zmieściły, a te wyższe mogły by nie trzymać równowagi, bo strasznie wieje po drodze. Na szczęście, nasza toyotka zmieściła się idealnie, a kiedy już dojechaliśmy na miejsce, udało nam się rozbić namiot, co nie było takie proste, po ciemku, z małymi latarkami i w podmuchach nadmorskiego wiatru. Ale ponieważ kemping nie ma wogóle doprowadzonego prądu, nic nie świeci dokoła i można oglądać gwiazdy bez najmniejszych przeszkód - jak starożytni Grecy ;) Kilka dni wcześniej Ignac kupił mi mapkę południowego nieba i wreszcie mogliśmy zrobić z niej użytek. Bez większego problemu znaleźliśmy Oriona (całego, nie tylko pas), Centaura, Wielkiego i Małego Psa, kawałek Byka, Plejady i, oczywiście, Krzyż Południa - nawet wiatr i atak krwiożerczych muszek nie przyćmił mojego szczęścia :)


miasteczko Fox Glacier i brzydal, którego po drodze złapaliśmy na zderzak


owca na naszym kempingu i posępna plaża (czyli to, co za krzakami za owcą)

Następnego dnia zebraliśmy się raniutko jak nigdy, pewnie dlatego, że nie mogliśmy marudzić pod prysznicem, bo go nie było, ani tostera, ani gorącej kawy, więc po prostu zawinęliśmy się i pojechaliśmy na śniadanie do jakiejś przydrożnej knajpki, a potem dalej do naszego celu - farmy. Nie będę ukrywać, że czuliśmy pewien niepokój na mysl o nadchodzących dniach. A jeśli nasi gospodarze okażą się zbyt wymagający? Jesli nie przypadniemy sobie do gustu? Jeśli nie będziemy mogli się dogadać? I co właściwie kryje się pod pojęciem cottage house, w którym mieliśmy zamieszkać? Mijaliśmy po drodze różne stodoły i inne zrujnowane szopy, i śmialismy sie do siebie, że może właśnie coś takiego nas czeka.
Oczywiście, żadne z naszych złych przypuszczeń sie nie sprawdziło. Kylie i Robert okazali się być bardzo otwartymi i serdecznymi ludźmi, a nasz domek przytulnym miejscem z wygodnymi łózkami (po miesiącu spania pod namiotem, łózko jest niewiarygodnym luksusem) i wszystkimi potrzebnymi do przyjemnego spędzania czasu rzeczami.
Odkąd tu przyjechaliśmy, zastanawiamy się, jak ubrać w słowa tutejszą rzeczywistość, widoki za oknem, ogromną przestrzeń wokół, spokój i luźną atmosferę, jakie tu panują, i dalej chyba jeszcze nie wymyśliliśmy jak, więc wybaczcie te mizerne próby.


widoki z naszego ganku

Jak już wspominałam, Athol jest malutkim miasteczkiem, które ciężko znaleźć na większości map. Ale właśnie dlatego, wszyscy się tu znają, i kiedy się spotka kogoś po drodze, trzeba sobie wyjąć pół godzinki z życiorysu, na pogawędkę. Ujęło nas serdeczne przyjęcie, nie tylko przez naszych gospodarzy, ale w ogóle, przez wszystkich. Ludzie tutaj są ciekawi nas, pytaja, jak wygląda Polska - oczywiście trafiło nam się kilka klasycznych pytań w stylu: to właściwie gdzie w stosunku do Ameryki Południowej leży Polska? ;) Ale na przykład Robert, nasz gospodarz, zaskoczył nas swoją wiedzą historyczną na temat (również) naszego kraju - w szczególności, kiedy poinformował nas, nieuków, że ostatnim królem Polski był Stanisław August Poniatowski :) i to ten sam Robert, który w wytartych ciuchach, krzyczy na swoje psy, kiedy przeganiaja bydło z pastwiska na pastwisko, a potem gołymi rękami oprawia owce ze skór i wybebesza z nich wnętrzności.
Kylie, która cały czas pyta nas, czy nie jesteśmy głodni, czy nam nie zimno, albo gorąco, gotuje dla nas fantastyczne posiłki, z wieprzowiny albo cielęciny, która ledwo kilka dni wcześniej hasała sobie po pastwisku i skubała świeżą trawkę. Żadna restauracja nie może się z tym równać. Chcielibysmy jakoś więcej pracować, bo przy takiej ilości jedzenia, upasiemy się tu w mgnieniu oka :)

droga od nas do Kylie i Roberta

Co rano, po śniadaniu, jedziemy pięć kilometrów do naszych gospodarzy, krętą dróżką między pastwiskami, i zupełnie jak w Disneyowskich bajkach, małe zajączki biegną przed nami, żeby za chwilę uciec gdzieś w zarośla, a ptaszki próbuja się z nami ścigać. Kiedy już dotrzemy na miejsce, pijemy jeszcze kawę, jemy świeżo upieczone babeczki i ustalamy plan dnia. Chłopcy idą z Robertem do swoich męskich zajęć, stawiają ogrodzenia, idą na pastwiska, albo przycinają drzewa, a my razem z Kylie zajmujemy się ogrodem, albo cośtam sprzątamy w domu. Koło południa jemy lunch, obowiązkowo z piwkiem, co trochę nas usypia, więc potem, leniwie dokańczamy nasze zajęcia i wracamy do siebie. Kolacja jest koło siódmej, a po niej siedzimy wszyscy dalej przy stole, popijając winko, rozmawiając i wygłupiając się. I każdego wieczoru, kiedy już wrócimy do nas, padamy, ledwo żywi, do spania. Coraz bardziej podoba nam się praca na farmie :)

po drodze na pastwiska - na pace :)


morze traw - wysokich

motylek


wszędzie albo krowy, albo owce

Właściwie to podoba nam się tutaj do tego stopnia, że chcielibyśmy zostać tu dłużej i poszukać jakiejś pracy zarobkowej. Rzuciliśmy nieśmiało ten pomysł podczas jednej kolacji i już następnego dnia Kylie zasypała nas różnymi propozycjami pracy u okolicznych farmerów - tutaj ręce do pomocy zawsze sie przydadzą, a najwyraźniej nasi Gospodarze nie mają nas jeszcze dość i pomysł, żebyśmy zostali tu jeszcze jakieś dwa - trzy miesiące bardzo im się spodobał. No to czego chcieć więcej?
Dziś (w sobotę), w porze lunchu zaczyna się pasterska impreza na jednej z okolicznych farm. Kylie i Robert zaproponowali nam, żebysmy się tam wspólnie wybrali - im wcześniej, tym lepiej, i nie na długo, bo impreza oznacza pasterzy i wielkie picie od poludnia, które moze się zakończyć różnie. Ja i Ewa mamy przykazane nie ubierać spódnic i trzymać się blisko chłopców - im więcej tych ostrzeżeń i zakazów, tym bardziej filmowy obraz tego wydarzenia rysuje się w naszych głowach. Postaram się opisać wszystko w następnym wpisie, a tymczasem pozdrawiamy obydwoje, z Dzikiego Południa.
K&iG.

8 komentarzy:

  1. woooooooooooooooooooooooooooooooow- nie umiem bardziej elokwentnie:)normalnie jakas rownolegla rzeczywistosc:) fantastycznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. jako ze u mnie jeszcze gorzej z elokwencja - podpisuje sie pod powyzszym Wioli!!!
    nie-sa-mo-wi-te!

    OdpowiedzUsuń
  3. yyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy, Wy tam NAPRAWDĘ jesteście...teraz to moja elokwencja wymiata, ale cóż począć kiedy widzę moja Krysię w dziczy i z owcami??? :D
    xxxxxxxxxxxxxxxxxx

    OdpowiedzUsuń
  4. hehe, no wlasnie, nasza elokwencja w kwestii tego miejsca tez troche lezy, choc juz sie powoli przyzwyczajamy - np. nie robimy juz 1000 zdjec kiedy widzimy tęczę, bo wiemy, ze za godzinę pewnie będzie następna - jak tu przyjechaliśmy, to zachwycaliśmy się jak dzieci;) ale co tu dużo mówić - Południe wymiata :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. oto jeszcze raz: ale ale - jak tam bylo na sprosnej pasterskiej imprezie?
    :)

    OdpowiedzUsuń
  7. ach, Szycha, nie dotarlismy :( ale liczymy na przyszly tydzien :D

    OdpowiedzUsuń
  8. uch! to 3mam kciuki! wiejska zabawa to jest moc emocji, a tam, w Innych Swiatach, to juz wogle pewnie! :*

    OdpowiedzUsuń