Łączna liczba wyświetleń

piątek, 18 lutego 2011

ZŁOTO, WIELORYBY I DELFINY

Południowa wyspa jest fascynująca. Wyjechliaśmy z Athol w poniedziałek i w ciągu pięciu dni obejrzeliśmy urzekające krajobrazy, zobaczyliśmy niesamowite rzeczy i poznaliśmy bardzo ciekawych ludzi. Żeby za bardzo nie mieszać, ten wpis będzie poświęcony miejscom, a następny ludziom i naszej przygodzie z couchsurfingiem.
Nasz pierwszy nocleg zaplanowany był w Otematata, małym miasteczku położonym pośród jezior i gór, na których podobno zimą można nieźle poszaleć. Już sama droga na miejsce była niezłą pożywką dla oczu - wzgórza, przełęcze, majaczące w oddali ośnieżone szczyty i oczywiście prawie zero samochodów na trasie.

najprawdopodobniej Mt Cook w oddali

Po drodze zawitaliśmy do Arrowtown, miejsca określanego przez niektórych mianem najładniejszego nowozelandzkiego miasteczka. W XVI wieku, odkryto tu żyły złota, co przyciągnęło w te okolice poszukiwaczy z różnych stron kraju, ale także i z Azji - do dziś można obejrzeć położoną na uboczu chińską osadę, z opustoszałymi już, malutkimi domkami poszukiwaczy złota. Zresztą, całe Arrowtown wygląda trochę, jakby się zatrzymało w czasie - klimatyczne budynki jak z filmów, małe kafejki i sklepiki, w których oczywiście można kupić wyroby ze złota, choć złota już dawno się tam nie wydobywa. Jest też muzeum z wystawą o poszukiwaczach złota i plakat z namalowanymi poszukiwaczami i otworami na twarz, żeby ustawić się z tyłu in zrobić sobie zdjęcie. Totalny klimat Dzikiego Zachodu - urokliwy, ale pojechaliśmy dalej :)


Arrowtown, miasteczko i sklep ze słodyczami

Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć most, z którego można skoczyć na bungy - mnóstwo turystów, średnio co dwie minuty ktoś skacze te czterdzieści trzy metry w dół, krzycząc w niebogłosy. Ewa i Kuba poczuli zew chwili i też skoczyli, we dwójkę. Heh, może przy następnej okazji też się z Ignacem zdecydujemy ;)
Ponieważ nie spieszyliśmy się zbyt po drodze (jak zazwyczaj), zatrzymując się co i raz to, żeby zrobić kilka zdjęć, na miejsce dojechaliśmy dość późno.


zdjęcia z trasy

mijana po drodze Omarama - plan miasta. Całego ;)

Nasi gospodarze, Nathan i Hannah zaproponowali nam więc tylko szybką wycieczkę do pobliskiej zapory, gdzie po niedawnych ulewach właśnie spuszczają wodę z jeziora - rzeczywiście, kłębiąca się i pieniąca woda i jeszcze ten huk, robią niesamowite wrażenie.

tama i woda

Z Otematata ruszyliśmy dalej na północ, szukając pierwszego większego miasteczka, żeby korzystając z internetu, złożyć nasze aplikacje Working Holiday. Znaleźliśmy to, czego potrzebowaliśmy, czyli publiczną bibliotekę, w Twizel. Biblioteki w tym kraju mają zawsze bezprzewodowy dostęp do internetu i bardzo miłych pracowników, którzy nigdy nie mają nic na przeciwko naszej obecności - wręcz przeciwnie - pytają, czy nie potrzebujemy podpiąć naszych laptopów do prądu, a kiedy wychodzimy, mówią 'dziękuję i do zobaczenia' :)
Wypełnianie formularzy zajęło nam dłuższą chwilę i, jak to zazwyczaj bywa z dokumentami i urzędami, przyspieszyło nam tętno. Co pisać, jak to wypełniać, jaki adres podać, czy pisać o naszym programie helpX, czy lepiej nie - na szczęście już mamy to za sobą, nasze aplikacje czekają na rozpatrzenie, musimy tylko jeszcze dosłać im zwykłą pocztą rentgen płuc (bo Polska nadal jest na liście krajów zagrożonych gruźlicą) i co ma być to będzie.
Z poczuciem załatwienia ważnej sprawy dotarliśmy do naszego kolejnego noclegu - przy Christchurch, niedaleko miejscowości Little River, gdzie zatrzymaliśmy się u Matta. Matt ma czterdzieści dwa lata i jego dom jest położony w absolutnie fantastycznym miejscu, nad jeziorem i oceanem. I z górami przed oknami :)


widoki z domu Matta

Nazajutrz wyruszyliśmy do Christchurch - największego miasta na wyspie. ChCh, jak je w skrócie nazywają Nowozelandczycy, jest bardzo Europejskie z wyglądu. Są tramwaje i jest rynek i katedra. Tramwaje właściwie tylko dla turystów, można kupić bilet i objechać całe centrum miasta, a miły pan konduktor objaśnia, co widać dokoła. Pojeździliśmy więc, jak na turystów przystało, a do biletu tramwajowego dokupiliśmy sobie jeszcze bilet na wjazd gondolą, żeby móc podziwiać panoramę Christchurch, oraz (!!!) zaklepaliśmy sobie miejsca na następny dzień na Whale Watch - rejs stateczkiem i oglądanie wielorybów. Na rejs trzeba było dojechać jakieś trzy godziny, do miejscowości Kaikoura, wiedząc więc, że rano nie będziemy mieli już czasu na zwiedzanie, przyspieszyliśmy kroku i odwiedziliśmy muzeum sztuki współczesnej i wielgachny ogród botaniczny, a potem wyjechaliśmy gondolą na sam szczyt pobliskiej góry - ChCh i okolice w świetle zachodzącego słońca prezentowały się zacnie :)


tramwaj turystyczny i Oficjalny czarodziej Christchurch

lunch pod pomnikiem i katedra

widok z górnej stacji gondoli

Następnego dnia zebraliśmy się koło dziewiątej, więc jak na nas naprawdę wcześnie i wyruszyliśmy w stronę wielorybów :) Zastanawialiśmy się jak to wszystko będzie wyglądało, jak duży będzie taki wieloryb i właściwie, czy w o ogóle go zobaczymy, wprawdzie firma gwarantuje zwrot 80% kwoty biletu, jeśli nie uda się zobaczyć zwierza, no ale to przecież nawet nie o te pieniądze chodzi. Tylko o wielkiego, szarego wieloryba. Z ogonem i fontanną na czubku głowy. I wiecie co? Zobaczyliśmy trzy wieloryby :) Najpierw wypłynęliśmy nad podwodny 'kanion' o głębokości ponad kilometr i panowie kapitanowie zapuścili podwodny mikrofon, żeby posłuchać, gdzie one sobie siedzą i żeby popłynąć w ich stronę. Wszystkie znaleźli całkiem szybko - wiadomo, przy kilku kursach dziennie, mają w tym niezłą wprawę.
Oczywiście, jak w tym wierszyku o Panu Maluśkiewiczu, najpierw zobaczyliśmy tylko czubek jego nosa, a właściwie czoła. Taka szara wysepka, z której raz na czas tryska w niebo fontanna morskiej wody. Wieloryby raz na godzinę, na dziesięć minut wypływają tuż pod powierzchnię wody, żeby się napowietrzyć, a potem znów wracają na dół - z zawrotną prędkością 200 metrów na minutę. I to właśnie ten moment, kiedy on 'zabiera się' spowrotem na dół, jest najbardziej spektakularny, bo wygina całe ciało i wynurza spod wody swój wielki ogon, żeby zanurkować. Z boku to może wyglądać dosyć komicznie, tłumek ludzi na łódce, czekający w napięciu z aparatami przez dziesięć minut, żeby zobaczyć kilkosekundowe machnięcie ogonem - ale każdego będę zachęcać do bycia komicznym w taki sposób, jeśli tylko ma możliwość - wieloryb na wyciągnięcie ręki, to przeżycie, które trudno opisać słowami :)


pan Wieloryb :)

Kolejne dwa wieloryby prezentowały się równie okazałe, a na sam koniec wyprawy zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć delfiny. To było coś! Wyskoki, salta, radość, niezależność...ach, nabraliśmy ochoty na pływanie z delfinami, które jest tu dosyć popularne :) w trakcie naszej następnej wyprawy to będzie nasz punkt obowiązkowy :)

sama radość :)

....a teraz kładziemy się już spać, po kolejnym zaskakującym wieczorze couchsurfingowym, połączonym z muzyką na żywo i uczeniu nas pieśni maoryskich - ale o tym w następnym wpisie :)
Pozdrawiamy i dobranoc!
K&iG.

4 komentarze:

  1. CHCE ZAMIESZKAĆ Z MATTEM!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. te zdjecia... nieeeeee nooooo... to jest z bajki!

    OdpowiedzUsuń
  3. 200 metrów na minutę to jest 12 km/godzinę.
    Podobno 40 tonowe kalmary są szybsze.

    OdpowiedzUsuń