Łączna liczba wyświetleń

środa, 11 maja 2011

MIASTA I MIASTECZKA

Wracamy do kolejności wydarzeń i do naszej wizyty w Wellington, a właściwie jej końcówki. Nie bardzo mogliśmy zrozumieć co mieszkańcy stolicy widzą w tym mieście, bo za każdym razem kiedy tam byliśmy to lało, albo wiało, albo lało i wiało. Wellington jest położone na wzgórzach, więc każdy spacer oznacza wspinanie się i schodzenie po stromiźnie, co oczywiście może być bardzo przyjemne, ale nie przy takiej pogodzie...:/ Więc co takiego jest w tym Wellington, że ci, którzy tam mieszkają mówią 'tylko Welli, nie mógłbym mieszkać w żadnym innym mieście'?
Ostatniego dnia naszego pobytu wreszcie zaświeciło słońce, opadła mgła i mogliśmy podziwiać miasto w całej okazałości. I muszę powiedzieć, że rzeczywiście znaleźliśmy tam kilka miejsc, które bardzo nam się spodobały.





A kiedy wyjechaliśmy już ze stolicy, kierując się na północ, w stronę Napier, zatrzymaliśmy się w Pahiatua, niewielkiej mieścinie, z pozoru niczym nie różniącej się od innych nowozelandzkich wiosek. Okazuje się jednak, że w tym miejscu związała się historia Polaków i Nowej Zelandii. W 1944 roku do Wellington przypłynął statek z 733 polskimi dziećmi, których rodziny zginęły w czasie II wojny światowej, zarówno na polu walk, jak i w obozach pracy. I te dzieci przeniesiono właśnie do Pahiatua, do specjalnie stworzonego Obozu Polskich Dzieci, gdzie uczęszczały do polskiej szkoły i uczyły się języka. Większość tych dzieci, kiedy już dorosły, zdecydowały się zostać w nowej Zelandii na dobre.
Dziś po obozie właściwie już nie ma śladu, jest jedynie pomnik upamiętniający to miejsce i dwie tablice informacyjne - po polsku i po angielsku.





Mieliśmy przyjemność poznać panią Marysię, która była jedną spośród tych dzieci i teraz mieszka w Auckland - ale to juz na ustne opowieści jak wrócimy :)
A to już niedługo :)

Pozdrawiamy!
K&iG.

1 komentarz: