Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 12 kwietnia 2011

MARLBOROUGH - WINO, OLIWKI I SZAFRAN

Ale skoro Ignac zamieścił jeszcze zdjęcia z helikoptera, to ode mnie na początek jeszcze dwa zdjęcia z drogi tutaj - delfiny i foka :)



No i w końcu dojechaliśmy na miejsce. Mieszkamy sobie niedaleko miejscowości Seddon, w dużym, dużym domu 3 kilometry od plaży. Nasz Gospodarz ma na imię Cory i jest Amerykaninem, który kupił kilka domów w okolicy i teraz chce je wyremontować pod wynajem, albo sprzedaż. Dom, w którym mieszkamy wszyscy razem z Corym, jest prawie pusty - kilka krzeseł, stół, jakieś materace, sztukowane naczynia, ale pewne rzeczy są nieodzowne - telewizor z kablówką, modem i bezprzewodowy internet, no i oczywiście koza. Zwierzę, nie piecyk. Choć Cory przyjechał tu tylko na kilka miesięcy, skądś zorganizował sobie kozę, żeby wyjadała chwasty z ogródka. Więc to niezbyt rozgarnięte stworzenie plącze się nam pod nogami, zaplątując notorycznie swój sznurek wokół wszystkich krzaków i tym samym lekko się podduszając - przyjazne toto, ale uparte jak nie wiem co :)
Ponieważ roboty dokoła jest mnóstwo, nie bardzo mamy czas jeździć po okolicy i podziwiać widoki, dopiero dziś (po tygodniu pobytu!) dotarliśmy na plażę, choć mamy ją praktycznie pod nosem.
To nasz ogród - koza w akcji, a za nią drzewa oliwkowe naszych sąsiadów.
Właśnie, oliwki. Winogrona i oliwki to tutaj podstawowe uprawy, bo Marlborough to najbardziej słoneczny rejon Nowej Zelandii - doświadczamy tego każdego dnia :) Jest tu dokoła mnóstwo winnic, które można także zwiedzać i kosztować wina, ale na to niestety potrzeba czasu, a my jesteśmy zajęci.
Codziennie rano chłopcy razem z Corym jadą zajmować się domem 'w mieście', czyli w Blenheim, położonym jakieś 25 km od Seddon, a my z Ewą do południa zajmujemy się domem, w którym mieszkamy. Malujemy, skrobiemy, malujemy, wyrównujemy, chlapiemy, znowu malujemy...staramy się jak możemy :) To wszystko w ramach helpXu, czyli w zamian za nocleg i jedzenie. Natomiast na popołudnia trafiła nam się zupełnie niespodziewana praca - zbieranie szafranu. Szafran zakwita raz do roku i kwitnie przez jakieś trzy tygodnie - każdego dnia pojawiają się nowe kwiatki, które rano trzeba pozbierać, a potem zasiada się do wielkiego stołu i wydłubuje się z nich czerwone pręciki - czyli tą właściwą przyprawę. Jest to zajęcie bardzo czasochłonne (dlatego szafran jest taki drogi), ale właściwie całkiem przyjemne. Siedzi sobie człowiek za stołem z różnymi ludźmi, coś tam dłubie, plotkuje o różnych sprawach i jeszcze dostaje za to pieniądze :)


kwiatki szafranu i wydłubane pręciki. Zapełnienie jednej takiej tacki zajmuje około godziny, apotem tacka ląduje w suszarce do żywności - i można sprzedawać :)

Zaskakujący jest tylko smak szafranu - spróbowaliśmy raz szafranowych babeczek i szczerze powiedziawszy smakowały jak perfumowane. Ładne perfumy, ale raczej nie do jedzenia...

Dziś po południu po raz pierwszy pojechaliśmy na plażę, ale posiedzieliśmy na niej może z kwadrans, bo kiedy słońce zachodzi, to momentalnie robi się zimo i zrywa się straszny wiatr. Ale przynajmniej udało nam się zrobić kilka zdjęć pięknych okolic :)


typowy widok - spalone słońcem góry


równie typowe winnice i znów góry


zachód słońca i zimna plaża

Cieszy nas to, że mamy co robić, ale nie możemy się trochę doczekać wolnego, żeby móc pozwiedzać (winnice ;))

Pozdrawiamy!

K&iG.

3 komentarze:

  1. Zazdroszczę Wam tego luzu, który tak spowalnia czas (lub przyspiesza), że wtorek można czwartkiem nazwać.

    OdpowiedzUsuń
  2. magicznie sie poczulam - z opowiescia o szafrnia o dziwo!
    zawsze sie mi wydawal przyprawa z tak odleglego i nierzeczywistego swiata...
    no, to wlasciwie - sie potwierdza:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo konkretnie napisane. Super artykuł.

    OdpowiedzUsuń