Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

BEAUTIFUL COUNTRY

Będąc na południu często słyszeliśmy to sformułowanie od lokalnych - w kontekście nie całego kraju, tylko jakiegoś kawałka ziemi, to tak jakby mówili 'piękne krajobrazy'. Nie da się ukryć, że wzgórza Southlandu to bardzo beautiful country, okolice Queenstown i jezioro Wakatipo również. Ale zieloniutkie wzgórza z pasącymi się owcami nad samym oceanem - to dopiero jest beautiful country! Jednak jak człowiek jest na wyspie, to podświadomie oczekuje oceanu dokoła, a nie tylko gór ;)
Kiedy przejeżdżaliśmy południowym krańcem wyspy, jak zazwyczaj, miasta nie robiły na nas wrażenia - Invercargill wydaje się być jakieś takie opuszczone i ponure (pewnie to też przez ten deszcz, bo lało jak z cebra), Bluff też jakieś takie...PRLowskie z klimatu. Ale kiedy tylko wyjedzie się poza miejskie i miasteczkowe granice, to widoki zapierają dech w piersiach.


Bluff i Slope Point - poludniowe krańce Południa


to już wiemy gdzie jest garnek ze złotem :)


widoki po drodze - widzicie owieczki nad oceanem? :)

Na mnie największe chyba wrażenie zrobił Nugget Point. Wprawdzie nie jest on uznawany za najbardziej na południe wysunięty skrawek Nowej Zelandii, jak Bluff, nie jest też prawdziwym najbardziej na południe wysuniętym kawałkiem lądu, jak Slope Point (bo z Bluff to wcale nie jest prawda, tak mówią wszystkie przewodniki, ale z mapy wynika zupełnie inaczej), ale kiedy się już człowiek wytaszczy pod latarnie morską, to oczom ukazuje się bezmiar oceanu i zanurzone w wodzie małe (no, nie takie małe) skałki - rzeczone Nuggets. A dalej, z nimi nic, tylko wieka woda i świadomość, że dalej, to już tylko Biegun Południowy. Słońce znów wyszło zza chmur, wiatr przynosił zapach wody, a nam się właściwie nigdzie nie spieszyło. Nic, tylko beztroskie podróżowanie :)


Nugget Point

Na wieczór dojechaliśmy do Dunedin, gdzie zaszaleliśmy i wynajęliśmy pokój w backpackersie w centrum miasta - żeby móc wyjść do knajpki - pierwszy raz, odkąd wyjechaliśmy z Auckland :) Ale zanim zrelaksowaliśmy się przy drinku, podjechaliśmy pooglądać albatrosy, a potem (!) lwy morskie - wszystko w środowisku naturalnym. Już rozumiem dlaczego one się nazywają lwy morskie - bo są wielkie i ryczą. Siedziały sobie na plaży i mogliśmy podejść całkiem blisko, żeby przyjżeć się im dokładnie. Oczywiście trzeba zachować ostrożność, bo jak chcą, to potrafią być bardzo zwinne, o sile już nie wspominając. Ale lewki zupełnie nie zwracały na nas uwagi, wydawały się być bardziej zainteresowane jakimiś swoimi interesami, bo cały czas się szturchały i przepychały.
Wielki Lew Morski

Backpackers w centrum miasta to świetna sprawa - dwie minuty na nogach i już jest się na tętniącym życiem i muzyką Octagon Place, tylko którą knajpkę wybrać? Postawiliśmy na znajomo brzmiącą nazwę - Barakah :) Ceny bardzo przystępne, siedziało się bardzo miło, a żeby było jeszcze milej, to po powrocie udaliśmy się do wielkiego backpackersowego baru, gdzie, jak Kuba policzył, było 18 stołów bilardowych i strzeliliśmy sobie kilka partyjek. Większe miasta też mają swoje zalety :)
A nazajutrz udaliśmy się do miejsca, o którym zapewne marzy każde dziecko:


Niestety podczas zwiedzania nie wolno było robić żadnych zdjęć, ale to nic, my mamy pamięć fotograficzną, więc znamy już wszystkie proporcje mleka, cukru i ziaren kakaowca potrzebne dla powstania idealnej czekolady :) Oprócz tego obkupiliśmy się w sklepiku firmowym - batoniki, czekoladki, cukierki...jak szaleć to szaleć ;)


Dunedin, najstromsza ulica na świecie


Moueraki Boulders po drodze.

Zmierzamy na północ, z każdym kilometrem cieplej i słoneczniej, jadac wzdłuż wybrzeża widzieliśmy foki i delfiny - jak słowo daję, beautiful country!
Pozdrawiamy!
K&iG

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz