Wpis o ludziach zamieścimy już niedługo, ale chcielibyśmy móc dołączyć do niego portrety tych ludzi, a jak wiecie namówienie kogoś do pozowania do zdjęcia nie zawsze jest takie łatwe :)
Więc jeszcze małe uzupełnienie naszej opowieści o Christchurch. Jak już pisałam, to największe miasto Południowej Wyspy - 340 000 mieszkańców. Atmosferę określiłabym jako europejsko - brytyjską (bez urazy dla Brytanii, to też Europa, ale...:). Murowane budynki jak w przeciętnym Angielskim miasteczku, elitarna szkoła dla chłopców, którzy po zajęciach paradują po ulicach w swoich śmiesznych pasiastych, czarno białych marynarkach i krawatach.
Europejski akcent to Rynek. Nie za duży, ale mieści tłumek turystów, ulicznych grajków i czarodzieja (o tym za chwilę), kilka budek z jedzeniem na wynos, no i katedrę.
rynek ChCh kwiatowe 'rzeźby' zwierząt
Od połowy lutego do połowy marca w mieście organizowany jest festiwal kwiatów - w katedrze. Za pięć dolarów można kupić sobie bilet wstępu i obejrzeć przeróżne cuda i kompozycje ze świeżych kwiatów - codziennie uzupełniane.
kwiatowy dywan i kompozycja pt. 'tęcza' - były też 'cztery pory roku', 'deszcz', 'słońce', co się komu zamarzy ;)
Na Rynku można też w określonych godzinach spotkać Oficjalnego Czarodzieja Christchurch. To starszy gość, który przyjechał z Australii wiele lat temu i codziennie wygłasza na rynku przemowy, mające na celu oświecić ród ludzki. My akurat trafiliśmy na wywód o wyższości mężczyzn nad kobietami - z przyczyn oczywistych nie słuchaliśmy, tylko zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej :) Czarodziej sam nadał sobie ten tytuł i podobno notorycznie nie chce uczestniczyć w powszechnym spisie ludności, który organizowany jest tu co pięć lat. Zazwyczaj nie można go wtedy zastać w domu, a potem tłumaczy, że właśnie ćwiczył znikanie i na chwilę się zdematerializował. Interesująca postać ;)
Spędziliśmy też sporo czasu w muzeum sztuki współczesnej, gdzie można zobaczyć obrazy, rzeźby, ale też niesamowite instalacje elektryczno - mechaniczne, głównie artystów nowozelandzkich, ale były też dzieła Włochów czy Holendrów. Niestety, w środku nie wolno robić zdjęć, mam tylko to jedno zrobione z przyczajki - schody do nieba :)
schody do nieba i rzeźby przed muzeum, tytuł 'sens podróżowania' - te metalowe żagle co miesiąc zmieniają swój układ.
Na koniec wizyty przespacerowaliśmy się po ogrodzie botanicznym, który jest tak ogromny, że spokojnie można w nim zabłądzić. Myślę, że w ciągu spędzonej tam godziny, udało nam się zobaczyć może połowę rosnących drzew i kwiatów. Hm...niby super, ale mimo wszystko rośliny rosnące w Nowej Zelandii 'na dziko' robią na mnie większe wrażenie, niż te równe grządki :)
wszędzie róże i wieeeeelkie drzewa
A na koniec jeszcze kilka zdjęć luzem:
turystyczny tramwaj i gadające ławki - człowiek siadał, a ławka czytała książkę tak długo, jak długo się siedziało - każde siedzenie inny fragment, tylko nigdzie nie było tytułu...
cień naszej gondolki i mój ulubiony aspekt Nowej Zelandii - pojechane znaki drogowe - tym razem 'króliczek na pasach' :)
Wczoraj wróciliśmy do Athol, z pewną ulgą przyjmując spokój i ogromną przestrzeń tego miejsca - zdążyliśmy się już odzwyczaić od gwaru miasta, więc nasza wyprawa, choć bardzo przyjemna, była też nieco męcząca :)
Pozdrawiamy z oazy ciszy i spokoju :)
K&iG.
yo! właśnie wpadłam na genialny pomysł, tak a propos tych różnych ciekawych znaków drogowych - jeśli znajdziecie znak UWAGA - PARA ŚLUBNA, to bierzcie go do krakowa :)*
OdpowiedzUsuńhej oaza ciszy i spokoju a tam troche potrzeslo ....dobrze ze zdazyliscie
OdpowiedzUsuń